Mógłbym mnożyć podobne przykłady na to, jak faktycznie przebiegała formacja duchowa kleryków i ich wychowanie do ubóstwa. Nasi przełożeni zdawali się o tym nie wiedzieć, ale do nas przemawiały tylko żywe przykłady – to one formowały i wychowywały; niestety – najczęściej gorszyły i zniechęcały. Różne były nasze reakcje na takie podwójne wychowanie. Większość przejęła w końcu filozofię przełożonych i uznała dwulicowość za konieczny atrybut kapłańskiego życia. Inni, po cichu się buntowali. Jeszcze inni próbowali usprawiedliwiać nasze „wzory życia kapłańskiego”. Bardzo rzadko ktoś odważył się na jakąś formę sprzeciwu. Osobiście pamiętam tylko jeden taki drastyczny przypadek. Dotyczył on właśnie przedstawionej wcześniej historii Otóż jeden z kleryków, po tym jak ksiądz rektor sprawił sobie nowego nissana, uznał to zapewne za przegięcie i w nocy na garażu Ezechiela napisał wielkimi literami – „UBÓSTWO”!!!
Były jeszcze dwie inne sprawy, o których chciałbym wspomnieć, a które miały również negatywny wpływ na szerzenie ubóstwa wśród braci kleryckiej. Jak już wcześniej zaznaczyłem, seminarium utrzymywało się z czesnego, które płacił każdy z nas, a także z ofiar zbieranych przez nas w parafiach. Kilka razy w roku, w wyznaczone niedziele przydzielano nam parafie do których jechaliśmy z pomocą i po pomoc. Diakoni z 6-tego roku głosili kazania, akolici – rozdzielali Komunię, a wszyscy mieli obowiązek zebrać tacę na seminarium. Po wszystkich niedzielnych Mszach zebrało się tych ofiar, w zależności od wielkości parafii, od kilkuset złotych do kilku tysięcy (nowych złotych). Bardzo rzadko pieniądze te były liczone w obecności proboszcza parafii. Zazwyczaj cały worek „moniaków” dawano nam do ręki. Było w tym z pewnością wiele, godnego podziwu, zaufania. Jednak w konsekwencji praktyka przyczyniła się do mimowolnej, z pewnością niezamierzonej deprawacji wielu z nas a zwłaszcza) którzy mieli w domu trudną sytuację finansową, „odbijali sobie” przy tej okazji płacone czesne i nie tylko. Podejrzewam, że w mniejszym lub większym zakresie, brali niemal wszyscy. Kilku przyznało mi się do tego w zaufaniu, a wielu mówiło o tym, już na luzie, po święceniach.
Drugim, podobnym problemem były dary z zachodu, które w latach 80-tych przychodziły masowo do kurii biskupich, oddziałów caritasu, seminariów i parafii. Niewielu ludzi w Polsce, chyba oprócz celników, zdaje sobie sprawę jak ogromne ilości różnych produktów zalewały wtedy wszystkie instytucje Kościoła. Ubrania, lekarstwa, sprzęt medyczny, a przede wszystkim produkty żywnościowe wypełniały wszystkie magazyny, piwnice, sale katechetyczne, garaże itd. W seminarium, niemal każdego dnia rozładowywaliśmy po parę kontenerów najróżniejszych towarów. Księża diecezjalni, przyjeżdżający z parafii, nabijali po dachy swoje samochody. Niektórzy nawracali po kilka razy dziennie. Aż prosiło się, żeby nadwyżki towarów od razu kierować do domów dziecka, szpitali czy szkół (dużą część darów stanowiły słodycze, ubranka dziecięce i lekarstwa), jednak „władza duchowna” postanowiła inaczej. Zapewne nie chciano ujawniać skali zjawiska. Rozprowadzano jedynie niewielką część leków do miejskiego szpitala i nadwyżki żywności do punktów caritasu. To, czego nie mogły pomieścić żadne pomieszczenia parafii zostawało w seminarium. W czasach, kiedy półki w sklepach spożywczych zajmował ocet i musztarda, a mamy robiły swoim dzieciom słodycze z palonego na patelniach cukru – w magazynach naszego gmachu psuły się rarytasy, o których wszyscy mogli tylko marzyć. Podstawowe produkty spożywcze, takie jak: mąka, kasza, cukier, ryż, masło, zupy i mleko w proszku – stanowiły podstawę naszego wyżywienia. Nie wiadomo tylko gdzie podziewały się wielkie szynki i inne konserwy mięsne, których przychodziły całe kartony. Większość z zachodnich produktów, które trafiały na nasze stoły, była niestety nieświeża, gdyż trzymano je zbyt długo, często w nieodpowiednich warunkach. Mieliśmy swoje własne określenia na różne przeleżałe specjały, np. żółty, cuchnący już ser ochrzciliśmy „reganem”, choć dawno rządził już Bush itp. Duża część żywności psuła, się bezpowrotnie. Wywożono ją wieczorami do lasów i zakopywano. Żal było patrzeć na ciężarówki wypełnione zepsutym, deficytowym towarem. Klerycy pracujący przy rozładunku kontenerów otrzymywali zwykle jakieś „podziękowanie”. Najczęściej był to karton batonów lub czekolad. Dziekani – najważniejsi klerycy na poszczególnych rocznikach, wyznaczali takich tragarzy, niestety często „po znajomości”.
Pamiętam, że kiedyś w czasie wakacji, podczas dyżuru pełnionego w seminarium, rozładowałem z kolegami kontener twixów. Jeden z przełożonych, który nadzorował rozładunek, miał tego dnia wyjątkowo dobry humor. Kazał po wszystkim wziąć tyle, ile każdy z nas może udźwignąć. Kartony miały po ok. trzydzieści kilogramów. Każdy z nas (było nas 6-ciu) zabrał po jednym. Ksiądz prefekt aby w pełni nas uszczęśliwić pożyczył nam wieczorem telewizor, video i kilkanaście filmów. Zamontowaliśmy to wszystko w jednym z pomieszczeń. Każdy przyniósł swój zapas twixów i rozpoczął się maraton filmowy, który trwał do świtu. Po zjedzeniu kilkudziesięciu batonów, zanim trafiłem do swojego pokoju, miałem mdłości i zwymiotowałem wszystko w ubikacji. Od nadmiaru luzu tej nocy wszystkim nam odbiło.
Oprócz żywności w kontenerach z darami były całe sterty odzieży, często zupełnie nowej, zapakowanej w oryginalne opakowania. Zdarzały się także magnetofony, kasety, zabawki, długopisy, a nawet krzesła i niewielkie szafki. Obok zużytych bubli można było spotkać rzeczy cenne i piękne np. zupełnie nowe futra, płaszcze ze skóry, videa. W czasach wielkiego kryzysu zaopatrzenia i zamknięcia na zachód, kiedy posiadanie np. magnetowidu nobilitowało do „wyższej” sfery – obracanie się wokół tego całego bogactwa przyprawiało niejednego o zawrót głowy i popychało do uszczuplenia tego rogu obfitości. Kilku kleryków nakrytych na kradzieży w magazynie musiało obrać inną drogę życia. Powszechną była zazdrość gdy np. ktoś z rozładunku „wycyganił” od przełożonego jakieś cenne cacko. Zazwyczaj nad rozładunkiem czuwał tzw. ksiądz dyrektor (mój późniejszy proboszcz), który zajmował się sprawami gospodarczymi i finansowymi w seminarium. Najbardziej oczekiwaną formą zaopatrzenia byty tzw. zrzuty. Kiedy przyjechał większy transport odzieży i butów, a magazyny były nie opróżnione, całą zawartość kontenerów wrzucano „jak popadło” do sali gimnastycznej pod aulą. Czasami poziom towaru sięgał wysokości człowieka. Do takiego „eldorado” wchodzili najpierw profesorowie, później siostry zakonne, następnie klerycy a na końcu seminaryjne sprzątaczki Każdy mógł wynieść tyle, ile tylko udźwignął, a i tak zwykle połowa zostawała na spalenie w kotłowni. Największym pogodzeniem cieszyły się transporty ze Szwajcarii i Włoch. Trzeba było widzieć słynących z pobożności braci, którzy nawzajem wyrywali sobie co lepsze rzeczy. Niemal każdy wychodził na chwiejących się nogach, obładowany po czubek głowy. Ja sam nie pozostawałem w tyle. Cała najbliższa rodzina cieszyła się na takie „zrzuty”. Obdarowywałem nawet starych przyjaciół i byłe koleżanki. Normalne było, że przy „zrzutach” i innych formach rozdawnictwa darów – każdy chciał zabrać najwięcej i najlepsze. Jednak takie niezdrowe współzawodnictwo nie budowało nas duchowo, a na pewno nie wychowywało do życia w ubóstwie.
Kilka razy już wspomniałem o osobie ojca duchownego. W każdym seminarium powinno ich być co najmniej dwóch. Ojciec duchowny to niezwykle ważna osoba. To jak gdyby duchowny rektor całej uczelni. Przede wszystkim zaś powiernik, spowiednik, zaufany przewodnik duchowy, któremu można zwierzyć się ze wszystkiego, pod tajemnicą równą niemal tajemnicy spowiedzi. Tak przynajmniej brzmiała oficjalna wersja. Nigdy nie doświadczyłem osobiście zdrady ze strony ojczaszka, ale podobno były takie przypadki. Wszyscy natomiast wiedzieli o nadużyciach prorektora – byłego ojca duchownego, a wielu doświadczyło tego na własnej skórze. Być może po to aby zrobić czystkę w przepełnionym seminarium – biskup Zaręba mianował wicerektorem człowieka, który przez kilka lat spowiadał wszystkich kleryków i znał każdy zakamarek ich duszy, a przy tym posiadał fenomenalną pamięć. Niedługo po jego nominacji posypało się wiele głów. Te fakty znam jednak jedynie z opowiadań starszych kolegów. Ojcowie duchowni, których ja zastałem w uczelni byli przez wszystkich bardzo lubiani. Grali z nami w piłkę, chodzili na basen. Szczerzy i otwarci, byli bardziej naszymi starszymi braćmi niż ojcami. Ich duchowość była naturalna i niekłamana.