Изменить стиль страницы

– Wiedziałam, że przyjdziesz – powiedziała, nie odwracając się od lustra.

– To zadziwiające, przecież ja sam tego nie wiedziałem.

Zachichotała. Zabawne, ale po raz pierwszy usłyszałem jak się śmieje. Miała charakterystyczny, wysoki, lekko bulgotliwy śmieszek, który w czyimkolwiek wykonaniu brzmiałby sztucznie, tu jednak idealnie harmonizował z wykonawczynią.

– Przyszedłeś tu z dwóch powodów. Po pierwsze, abym wstawiła się za tobą u Burta. Chciałbyś wziąć udział w akcji. A po drugie – podobam ci się.

– I co usłyszę? – dwa razy nie? – powiedziałem, siląc się na uśmiech.

– Na pierwszą prośbę odpowiadam: spróbuję, a na drugą: być może. Ale nie dziś. Nie kocham się nigdy w wigilię akcji. – Odwróciła się gwałtownie. Jej policzki pokryły się delikatnym rumieńcem wstydu, czy podniecenia, trudno dociec. – Jan, dlaczego jeszcze nie powiedziałeś, że ci się podobam, że od wczoraj zastanawiasz się w jaki sposób nie narażając miłości własnej na ryzyko odmowy, zaproponować mi łóżko?

Teraz ja spiekłem raka.

– Nie robię z tego ceregieli – mówiła dalej. “Ciało wymaga obróbki". – Wiesz, kto to powiedział?

– Lawrence?

– Nie. Mussolini. Dziś już trochę zapomniany specjalista seksu i polityki. A propos autora “Kochanka Lady Chatterley", nie cierpię drwali, szoferów, kulturystów. Jestem rzadkim przykładem dupeczki – ostatnie słowo wypowiedziała ze swoistym naciskiem – która woli inteligentów!

Postąpiłem krok do przodu. Jej lekko rozchylone usta i płonące oczy przyciągały mnie niczym magnes.

– Nie, Jan, jednak nie – powstrzymała mnie zdecydowanie – nie chciałabym cię skrzywdzić.

Czyżby wampirzyca?

– Będziemy się kochać wtedy, gdy się na mnie uodpornisz. Kiedy będę pewna, że nie zakochasz się we mnie.

– Dlaczego?

– Bo we mnie nie wolno się zakochać. Jestem, jak cały żywioł otaczający Burta, przygodą. To ryzykowny sport. Kto nie urodził się z talentem kaskadera, może złamać kark.

– Kochasz Denninghama! – rzekłem z wyrzutem.

Zapaliła papierosa i włożyła szlafrok. Zdążyłem jeszcze zauważyć, że sutki jej piersi, drobne i delikatnie różowe jak u kilkunastoletniej dziewczyny, nabrzmiały i buńczucznie sterczały.

– To nie jest właściwe określenie – rzekła po chwili. – Potrzebujemy siebie.

– Kim ty właściwie jesteś, Barbaro?

– Kobietą – westchnęła, pocałowała mnie drapieżnie, gwałtownie jak błyskawica, i osłupiałego wypchnęła za drzwi.

O szóstej rano pojechaliśmy z Barbarą do Rijksveld. Jednak na akcję! Po prostu obudziła mnie kilkanaście minut wcześniej i stwierdziła, że wszystko w porządku. Wyglądała znów jak doskonale przygotowana do swego zawodu pielęgniarka. Spięte włosy ukryła pod ciemną, doskonale dopasowaną, peruką. Wyglądała skromnie, można rzec nobliwie.

Wokół pawilonu wydzielonego zauważyłem wzmożony ruch, wzmocniono straże, przy kępie krzaków zauważyłem stojący samochód pancerny. Czyżby nasz wczorajszy zwiad wzbudził podejrzenia?

Co gorsza, zaostrzone środki bezpieczeństwa rozciągnięto również na główną część szpitala. Dwóch wartowników stało przy drzwiach kontrolując dokładnie wszystkich wchodzących.

– I co teraz?

Barbara wyglądała na zakłopotaną. Zaparkowała wóz. Rozglądając się uważnie obserwowała nadjeżdżające karetki. Rychło wypatrzyła przy bocznej bramie wjazdowej kapitana Maarensa, uwijającego się wśród grupki młodszych oficerów. Wydawał się bardzo zaaferowany. Ale gdy machnęła ręką, zaraz ją zauważył. Wyszedł na zewnątrz, szarmancko skłonił się. Wchodzącej w takiej eskorcie nikt nie spytał o dokumenty, toteż wąska legitymacja Susy Smith z wklejonym moim zdjęciem mogła pozostać u mnie w kieszeni jako bardzo niepewny środek tożsamości. Gray uważała, że przy pośpiesznej kontroli patrzy się na samą legitymację, czasem na zdjęcie, a bardzo rzadko na nazwisko.

Tymczasem duży zegar na wieży szpitalnej wydzwonił dziewiątą trzydzieści, do terminu akcji pozostało trzydzieści minut. Sprzed głównego wejścia, po zewnętrznej stronie ogrodzenia, biegła alejka wysadzana roślinnością, rdzawą od parotygodniowych upałów. Ruszyłem nią i po pokonaniu kilkuset metrów znalazłem się przy bramie gospodarczej. Była uchylona. Czarnoskóry kierowca wozu pogrzebowego manewrował ciemnoszarą mazdą. Drugi, rosły, gestykulował zaciekle dyskutując ze strażnikiem. Machnąłem legitymacją i wszedłem. Strażnik nawet na mnie nie popatrzył. Kątem oka dostrzegłem, że rozmówcą ciecia był znany mi od wczoraj Robert.

Bob dogonił mnie po kilkudziesięciu krokach.

– Dobrze idzie – rzekł prawie wesoło.

Za garażami, magazynami, a także kostnicą, rozpościerał się teren niewielkiego lotniska. I tu trwał spory ruch. Z nieodległych terenów starć przywożono kolejnych rannych. Transport do szpitala odbywał się sprawnie, choć pojawiały się, wraz ze znużeniem, pierwsze oznaki bałaganu.

Z perspektywy czasu zastanawiam się, jak drogo kosztowała nasza akcja, poczynając od wynajęcia farmy, po przekupienie kilkunastu ludzi. Denningham wydał chyba ciężkie tysiące.

O dziewiątej pięćdziesiąt pięć na niebie pojawił się niewielki samolot sanitarny. Widocznie nie był uprzednio awizowany, ponieważ pośpiesznie uprzątano pas. Awionetka wylądowała dość sprawnie, choć nie była w najlepszym stanie, a na jej kadłubie widniały ślady kuł. Z podziemnego chodnika z piskiem wyjechał akumulatorowy wózek do transportu rannych. Z kadłuba samolotu dwóch ludzi, lekarz i pilot, wynosili obwinięte, nasiąkłymi krwią bandażami, ciało. Do samolotu podbiegł ktoś ze straży i wywiązała się krótka dyskusja. Lekarz gestykulował niecierpliwie. Być może informował dlaczego wylądował właśnie na tym lotnisku. Ponieważ miałem już na sobie strój pielęgniarza, zbliżyłem się do zbiegowiska.

– Ranny musi być natychmiast operowany, to senator Tuscley – wymachiwał rękami lekarz. Jego sylwetka wydawała mi się znajoma. Oczywiście – Lenni Wilde.

Tymczasem krwawy ochłap przeniesiono na wózek. Podszedłem tam i ja.

– Świetnie, że jesteście – zawołał do mnie lekarz przybyły ze szpitala. – Musimy się śpieszyć, ogromny upływ krwi.

Wilde pragnął pośpieszyć za nami, ale dość stanowczo powstrzymał go jakiś podoficer z ochrony.

– Musimy jeszcze wyjaśnić parę szczegółów. Proszę pana i pilota do siebie.

Poszukałem wzrokiem Boba, zniknął już gdzieś pośród wozów strażackich i rezerwowych sanitarek.

Zjechaliśmy w tunel, aby po paru minutach znaleźć się pod szybem dźwigu transportowego, wprost do antyszambrów sali operacyjnej.

Lekarz dyżurny, w którym rozpoznałem albinosa z wczorajszej narady, zeskoczył z wózka i dopadł telefonu.

– Siostro Suzy, jesteśmy na dole – rzucił krótko.

Dokładnie w tym samym czasie młoda pielęgniarka pawilonu wydzielonego podniosła alarm. Z pacjentem Davidem Dassem było niedobrze. Zanikało tętno, z ust wypłynął strumyczek krwi.

Maarens zajęty konwersacją z Barbarą, zareagował błyskawicznie, zanim jednak pokonał kilkaset metrów dzielących niewielką kantynę od pokoju numer sześć, Davida zdążył już odwiedzić dyżurny lekarz.

– Perforatio… mamrotał uczenie. – Konieczna jest natychmiastowa operacja.

– To operujcie, do cholery!

– Zanim pokonamy wszystkie formalności i dotrzemy na salę, a potem odstoimy w kolejce na operację…

– Jedźcie już – krzyknął Maarens podbiegając do telefonu. – Nie będziecie mieli żadnych kłopotów – tu zwrócił się do ponurego draba czatującego na korytarzu. – Wilkes, nie odstępujcie ich ani na krok!

– Pójdę z nimi – zaofiarowała się Barbara.

W trakcie drogi łącznikiem zgubiła się zarówno pielęgniarka, która podniosła alarm jak i lekarz dyżurny. Oboje otrzymali dość dużo, aby wykonać swoje zadanie bez zarzutu. Później, stojąc przed sądem, tłumaczyć się będą niedokładnością aparatury pomiarowej, symulacją oraz tym, że ktoś podrzucił pacjentowi Dassowi pęcherzyk z krwią, który ten rozgryzł. Wyprzedzając fakty dodam, że oboje zostali uniewinnieni.

Tymczasem rzekomo umierający Hindus oraz Barbara i Wilkes znaleźli się przy windzie. Sala operacyjna numer trzy znajdowała się kondygnację wyżej. Dźwig idący z dołu zatrzymał się. Ujrzawszy Barbarę i nieruchomą postać na łóżku, ucieszyłem się. Przestrzeń wewnątrz wypełniało już jedno posłanie na kółkach, z pacjentem, który przybył samolotem; kiedy wtoczono tam Dassa, nie można było praktycznie wcisnąć palca.