Изменить стиль страницы

Czego więc szukał wśród małoletnich artystek? Złudzeń? Od pewnego czasu żył nadzieją, że w chwili zwycięstwa Cedrusa wszystko się zmieni. Jako consulantor będzie wreszcie KIMŚ. Kimś, kogo skinienie będzie się liczyć. KIMŚ, kto nie będzie musiał osobiście wybierać się na łowy, ryzykując odmowę i kolejne upokorzenie, albowiem dyżurny liktor załatwi to za niego. "Chcesz, maleńka, zrobić karierę? Sam Wielki Consulantor zainteresowany jest twoim talentem…"

Inna sprawa, że onego popołudnia Marek był wielce zdegustowany oglądanym materiałem ludzkim. Puellki biorące udział w przeglądzie nie sprawiały wielkiego wrażenia. Owszem, w dużej masie, na ulicy będzie to wyglądać nieźle, ale z bliska…

Chyba marnuję czas? – pomyślał, kiedy naraz wrażenie wbiło go w fotel. – O Jedyny! Czyżby sama różanopalca Eos spłynęła na scenę!?

Nastolatka w stroju westalki jest szczupluteńka, krucha, a jednocześnie doskonale proporcjonalna. Ciało ma opalone, usta wydatne. Ogromne oczy spoglądają śmiało. Mimo że w mroku loży Ursin jest praktycznie niewidzialny, czuje jakby puellka przenikała go swymi źrenicami. Postanawia iść do niej za kulisy. W teatralnym atrium nabywa kwiatek. I czeka, aż dziewczyna przejdzie na stronę tancerek zakwalifikowanych do udziału w paradzie.

Już idzie, właściwie płynie, stąpając krokiem urodzonej tancerki, rozgląda się rezolutnie, bezczelnie. I Ursin tchórzy, cofa się, kwiatek mu wypada z rąk… Nie opuszcza jednak kulis pragnąc przyjrzeć się z bliska tej oszałamiającej szyi, wydatnej pupce i piersiom, nie wymagającym podtrzymywania przez strofium, rajskim jabłkom podobnym, a widocznym w głębokim wycięciu szaty. Tymczasem dziewczyna zwalnia. Spojrzenia ich spotykają się. Marek robi krok w tył nadziewając się nieomal na stojącą hermę. A mała westalka sunie wprost na niego. I cud! Jak w najskrytszych marzeniach sennych. Ramiona szczupłe jak pędy orelskiej winorośli oplatają szyję Ursina, a usta niczym płatki kwiatu przybliżają się do niego. Ursin przymyka oczy. Czeka… Jednak zamiast pocałunku słyszy słowa szeptane do ucha: "Chcę się z panem zobaczyć jutro w południe przy fontannie Amfitryty".

Kiedy otwiera oczy, puellki już nie ma. Pozostaje zapach, wspomnienie przenikliwego dreszczu i nadzieja, że jeszcze ją zobaczy.

Szok potrzebuje odreagowania. Zamiast wracać do rezydencji, Marek jedzie do Mirry. Nie odwiedzał jej od pół roku. Mirra to jedna ze starszych complementarek z Arbitriatu Przyjaciółka. Można powiedzieć "salvatornia seksualna". Pierwsza pomoc w przypadkach beznadziejnych. Bezpieczna, bo mężatka. Brał ją zwykle w tempie ekspresowym, opartą o pięciostopniowe dostawne schodki w sali rękopisów i druków ulotnych. W trakcie tego zabiegu głowa Mirry uderzała najczęściej w bogato iluminowane inkunabuły Samokryta, dotyczące obyczajów dawnych Archipelagian, a jej piersi kołysały się ponad zajmującymi dolne półki mapami Innej, niczym dzwony okrętowe flagowca "Chwała chwał"… W recenzjach Mirry Marek był zawsze wspaniały, męski, wielki. Dla niego krzyczała z rozkoszy (albo z uprzejmości) i płakała ze szczęścia lub z kurzu, który jak łupież sypał się z mądrości wspomnianego Samokryta. A potem rozmawiali chwilę i rozchodzili się. Ona do męża vigilianta, on do pustego domu…

Tym razem również przyjęła go jak zawsze serdecznie, jakby widzieli się wczoraj, poczęstowała naparem i ciasteczkami własnego wypieku. Z przykrością zauważył, że od ostatniego spotkania znacznie przytyła. Potem dokonał się erotyczny rytuał, schodki, umysłowy kontakt z Samokrytem… Spazm i łzy. Po owym katharsis Ursin czuł się trochę podle, albowiem przez cały czas pod przymkniętymi powiekami zachował niewygasły obraz prześlicznej tancerki, zdzierającej z siebie strój westalki.

Mieszkanie Ursina mieściło się w dawnym domku rybackim opodal Wielkiego Stawu, nieco na uboczu Castrum Goliatum. Marek pozostawił swój pędnik auridze i ruszył alejką. Dwa księżyce dążące ku sobie rozświetlały niebo tak mocno, że nie widać było gwiazd, zaś cienie rzucane przez drzewa i krzewy zdawały się mroczniejsze niż wczoraj. Mijając alejkę prowadzącą ku wyniosłej gloriecie dostrzegł zbiegowisko opodal stromych schodów palatyńskich. Na trawniku pulsowały światła wozów vigilianckich. Podszedł bliżej. Wśród funkcjonariuszy kręcących się wokół przykrytego białym całunem ciała dostrzegł Druzzusa. Miał twarz bardzo posępną.

– Co się stało, Fabio?

– Nieszczęśliwy wypadek – mruknął. – Facet poślizgnął się na schodkach, a ponieważ ręce miał zajęte tacą, spadając skręcił sobie kark. – Tu odchylił róg płachty. Wyszczerzone zęby i wytrzeszczone oczy zniekształcały twarz. Nie na tyle, żeby nie rozpoznać rękodajnego Daria. Ursin otworzył usta, ale Druzzus dotknął palcem warg.

Wzgórze Cyklozaurów, zanim stało się znanym centrum grzesznych uciech, było przez parę wieków florentyńskim wysypiskiem śmieci. Dziś florentyńscy moraliści ciskający gromy na ów wzgórek rui i porubstwa twierdzą, że sama lokalizacja dowodzi słuszności prawa, iż – "śmieć ciągnie do śmiecia". Wiek temu na terenach śmietniska założono ogrody publiczne i ustawiono wirnicę. Później napór miasta skurczył przestrzeń parku, gromadząc na pagórku prawdziwy kombinat teatrzyków i obraźni, domów schadzek i eroterm. Ostatnio szczególnie popularnymi stały się autodansbudy. Zapewniały one pełną anonimowość rozrywek, przybysze obojga płci odziani jedynie w maski, dobierali sobie partnerów pośród wesołego "polowania". Z obrotowych parkietów bezpośrednie przejścia prowadziły do "impluviów zbiorowej rozkoszy" lub do indywidualnych izdebek, zwanych separatoriami.

Demokratyczny i w dodatku bezpłatny dobór seksualny ludzi wyzwolonych z przesądów okazał się wielkim zagrożeniem dla tradycyjnej prostytucji. Nie dziw, że bandyckie bractwa żyjące z nierządu sporo mamony utopiły przekupując senatorów i kuriantów walczących przeciw pierwszej poprawce do ustawy o moralności, legalizującej bezpłatne kurewstwo. Atoli najmodniejsi współcześni psychoszamani dowodzili, iż anonimowe miłośnienie bez zobowiązań ma charakter terapeutyczny. Likwiduje napięcia i dostarcza ulgi lepszej niż stymulanty. Gdzież indziej wierna na co dzień małżonka, kochający mąż i ojciec mogli oddać się chwili zapomnienia bez poczucia winy.

Licynia należała do nielicznej kategorii kobiet przebywających w autodansbudzie zawodowo. Librettki, bo tak zwano tę kastę niewiast, nie brały od partnerów pieniędzy, miały jednak stałą prowizję od poicieli i orkiestrantów, boć wpływały na ruch w interesie. Stanowiły one pociechę dla nieśmiałych lub nieforemnych, na których nie zaczepiłaby oka wolna, przybyła na łowy niewiasta. Licynia miała wprawdzie najlepsze lata za sobą, ale czyniła wszystko dowodząc, że ma je ciągle przed. Przezroczysta tunika nie kryła obfitych kształtów jej ciała pokrytego delikatnym, jadalnym puszkiem Erosa, który można było zmywać w basenie lub zlizywać wedle upodobania. Około nony panował jeszcze stan półzastoju w interesie. Muzyka z elektrofletni i cyberdrumli sączyła się leniwie, a na owalnej mozaice tanecznej przedstawiającej kopulację smoka z machiną parową nie pojawiło się dotąd równocześnie więcej niż dwie, trzy pary, ocierające się o siebie w grze przedwstępnej.

Wejście mężczyzny w masce Minotaura sprawiło, że krew ruszyła żywiej w tętnicach Licynii. Przybysz przypominał Heraklesa w jego najlepszym okresie, a niewielki pas wokół bioder pozwalał się domyślać rozmiaru maczugi. Gość nie był młodzieniaszkiem, jednak emanował pewnością i wolą życia. Podobni faceci nieczęsto wpadali na Wzgórze Cyklozaurów, chyba że skłoniło ich do tego przedwczesne starzenie się lub wdowieństwo. Jeszcze bardziej zdumiała się, gdy poprosił ją do tańca. Prowadził tak pewnie, bez przedwczesnej poufałości, aż jej, starej zdzirze, serce zaczęło łomotać niczym nastolatce. Usiłowała wtulić się w szeroką pierś, trzymał ją jednak na dystans. Z otworów byczej maski patrzyły oczy chłodne, obojętne, jakie widywała niekiedy u najemnych morderców. Poczuła lęk.