Изменить стиль страницы

– Proszę jej przekazać… Zamoyski uniósł głowę znad talerza. -Tak?

McPherson pomasował kciukiem policzek pod lewym okiem.

– To dobra dziewczyna, prawda? Dziwne pytanie z ust ojca.

– Powiedzmy… zdecydowana – Adam wykonał dyplomatyczny unik.

– Zdecydowana? – uśmiechnął się Judas. – Rzeczywiście, zdążyłem się przekonać. Więc takie jest pańskie pierwsze wrażenie…

– Co mam jej przekazać? McPherson machnął ręką.

– Nieważne. Zresztą sama panu powie.

– O czym zatem chciał pan ze mną porozmawiać? Mam panu opowiedzieć całą historię? Ile pan wie?

– Dosyć dużo. Zaraz dostanę szczegółowe analizy po drenażu pańskiego Czyśćca. To więcej niż pan sam mógłby mi wyznać.

– Więc właściwie cóż takiego -

– Ach, nic nie zastąpi żywej interakcji; nie nam, nie stahsom. Tak naprawdę przecież nie miałem okazji pana poznać.

Zamoyski wsłuchiwał się w słowa Judasa, szukał w jego twarzy dodatkowych sygnałów. Jak interakcja, to interakcja.

McPherson przeżuwał z demonstracyjną swobodą, spojrzeniem krążył gdzieś po blankach zamku.

– Czyżbym istotnie był tak ważny? – pokręcił głową Adam. – Przyczyna wojny i w ogóle…

– Och, pan nie jest przyczyną tej wojny. W każdym razie nie w tym znaczeniu przyczyny, jakie pan ma na myśli.

– Przepowiednia -

– Przepowiednia jak przepowiednia – skrzywił się McPherson. Sięgnął po konfitury. – Rwane echa z niepewnej przyszłości.

Zamoyski trawił to, w widoczny sposób skonfundowany.

– Mhm – zamruczał Judas siorbnąwszy gorącej kawy. – Pan sądził, że to z pana przyczyny Deformanci rzucili się na Cywilizacje?

– Nooo… nie wiem; z jakiegoś. Te wieści ze Studni, no i ewidentna korelacja w czasie -

– Ach, prawda! – Judas zamachał srebrną łyżeczką. – Powinienem był pana poinformować. Czas, no tak. Jest trzeci kwietnia. Minął prawie rok.

Zamoyski w irracjonalnym odruchu rozglądnął się po parku i murach zamkowych.

– Tam, w Saku -

– Taaak. Zirytował się.

– Niemniej ktoś uznał za opłacalne porywanie mnie z wnętrza Sol-Portu! O ile wiem, jest to atak bez precedensu. Nie posiada związku?

– Nawet wiemy, kto – uśmiechnął się McPherson. – Cesarz raczył zbadać historię tych Pól, których adresy nam przyniosłeś, oraz struktury ich dzierżawców. Chce pan pomówić ze swym porywaczem?

– Słucham?

– Cesarz ma nu w garści. – A kiedy Adam uniósł brwi: – W przenośni i dosłownie.

Tu Judas zaśmiał się, jakby dla zaakcentowania żartu, którego Zamoyski nie rozumie, nie ma prawa zrozumieć.

– Czyli jednak na coś przydały się te dane… – skonstatował Adam.

– O, bez wątpienia! Phoebe Maximillian de la Roche! Rozległ się szum, krótka seria ostrych trzasków, nad

tarasem wzburzyło się powietrze, niewysoki wir pyłu podniósł się znad posadzki i przesunął ku śniadającym. W trzy uderzenia Adamowego serca wir urósł do prawie dwóch metrów i zestalił się w postać jasnowłosego mężczyzny odzianego w białe kimono. Judas przełknął, otarł usta.

– Poznaje pan primusa phoebe'u Maximillianu de la Roche'u?

Zamoyski w milczeniu obserwował manifestację, w każdej chwili gotów poderwać się i przeskoczyć balustradę tarasu. Prymarna de la Roche'u gapiła się obojętnie w przestrzeń, znieruchomiała.

McPherson widać dostrzegł napięcie Zamoyskiego – zresztą trudno było go nie dostrzec – bo ze śmiechem pochylił się nad blatem ku Adamowi; nawet wyciągnął do niego rękę, lecz ten cofnął swoją.

– Nie ma się czego bać – wyjaśnił teatralnym szeptem Judas, wciskając przemocą Zamoyskiego w formy konfidencjonalne. – Cały nanoware należy do Cesarza; de la Roche manifestuje się, bo Cesarz wu pozwala. Wiąże nu zresztą silny protokół represyjny.

– Aresztowaliście go… nu? Judas pokiwał głową.

– Coś w tym guście.

– Całenu?

– Oho, widzę, że Angelika zdążyła pana co nieco uświadomić. Ale naprawdę, panie Zamoyski, może się pan odprężyć, nic panu nie grozi. Cóż onu mogłuby panu zrobić?

Adam niby odwrócił głowę, jednak wciąż popatrywał spode łba na phoebe'u.

– Słyszałem, że nanomancja wyrwała ci kręgosłup – mruknął do McPhersona. – Też pod Cesarzem, pod protokołami.

– Ale że prze formatowaliśmy Cesarza, o tym nie słyszałeś?

– O?

– Tak, tak. Trochę się przez ten czas zmieniło.

– Co się stało?

– Zbyt wiele spontanicznych erupcji danych na Plateau. Dysfunkcje strukturalne.

– Fiksował? Zdiagnozowaliście go? McPherson westchnął bezradnie.

– A jednak nie dosyć wyjaśniła. Widzi pan, panie Za-moyski, Ireny z wyższych rejonów Krzywej Progresu nie podlegają analizie w ramach systemów pojmowalnych przez freny niższe.

– Ze co, proszę?

– Tak, słowniki, no cóż… nie ma Kodów dla Otchłani

– dywagował Judas. – Terminów skomplikowanych, abstrakcyjnych używa się przecież właśnie dlatego, że ich precyzyjnym ekwiwalentem byłaby dopiero setka słów; a czasami i tysiąc nie wystarcza. Tak więc wtajemniczeni, dla oszczędności czasu i czystości skojarzeń, mówią do siebie, nomen omen, kodem. Ale ja nie mam czasu ani ochoty przeprowadzać teraz pana inicjacji. Niech pan je, niech pan je, bardzo proszę.

Jadł. Smaki paliły podniebienie z siłą acetylenowych ogni, kubki na języku kurczyły się pod rym atakiem. Nawet kawa

– nawet ta kawa była tu kawą podniesioną do potęgi.

– Mmm, więc w końcu dlaczego? To porwanie. I reszta. Judas skinął na phoebe'u de la Roche'u.

– Zwierzęta – splunęła prymarna.

– Mów, mów – zachęcał ją ruchem dłoni McPherson. A do Zamoyskiego, znowu szeptem, jakby phoebe istotnie nie mogłu wówczas go dosłyszeć, rzekł:

– Protokół narzuca posłuszeństwo. Powie.

– Ile pamiętasz? – spytał phoebe'u Adam.

– A w jaki sposób ty mierzysz rozmiary własnej niepamięci? – parsknęłu phoebe'u. – Głupiec.

– A jakże, głupiec – mruknął Zamoyski. – Czy pamiętasz zatem, dlaczego aż do tego stopnia pożadałuś mej głupoty?

– Nie widzisz, co on robi? – syknęła prymarna Maxi-millianu. – Przecież wydrenował mnie do ostatka. Wyjął, co chciał, dodał, co chciał. Pomyśl: nawet jeśli stałum za tym zamachem, czy byłubym taku głupiu, by nie wykaso-

wać sobie natychmiast wspomnień zbrodni? Ale ty jesteś całkowicie bezbronny, nie potrafisz się przeformatować, zakłamać swojej manifestacji. I teraz dajesz mu darmo pełną symulację. Patrz! – wskazała wyprostowanym palcem McPhersona: Judas łamał właśnie chleb i nawet nie podniósł wzroku. – Słucha! Obserwuje!

– Oczywiście – skinął Adam. – A ja jego.

– Ale ty nie znasz jego frenu.

Zamoyski coraz wyraźniej czuł się jak aktor, któremu w ostatniej chwili podmieniono scenariusze. Obrócił się do arystokraty.

– Czy pan mnie reprogramuje, stahs McPherson?

– Onu cię reprogramuje – Judas wycelował nóż w de la Roche'u.

– Jedno nie wyklucza drugiego – zauważył Adam. – W gruncie rzeczy wszyscy się nawzajem reprogramujemy, bezustannie.

– Ale nie świadomie – nacisnęłu phoebe – więc co to za reprogramunek? Szum statystyczny. A on usiłuje na ciebie wpłynąć z pełną premedytacją. Przeczytał wnioski z analizy modeli frenu z twojego Czyśćca i teraz realizuje sekwencję presji psychologicznej. Kłamie, oczywiście.

– Kłamie pan, stahs McPherson?

– Bez przerwy – odparł Judas.

– Moju drogu Maximillianu – pokręcił głową Zamoyski – wszak to on cię tu sprowadził; i ciebie wydrenował również, jeszcze wcześniej, jeszcze dokładniej; on i Cesarz i wszystkie policje tej waszej Cywilizacji.

– Zaiste. Rozważ, głupcze, konsekwencje obu ewentualności. Co powiedziane, to powiedziane – przedtem nie zastanawiałeś się nad tymi możliwościami, a teraz już o nich nie zapomnisz. Słowa zostały wyrzeczone – nawet jeśli kłamliwe. A tego nie wiesz. Co zatem zrobił? Przeprogramował cię.

Zamoyski przymknął oczy.

– Dosyć – szepnął.

Może i istniało wyjście z tego labiryntu, niemniej w tym momencie on go nie dostrzegał. Phoebe Maximil-lian de la Roche zrobiłu mu wodę z mózgu. Przypomniał sobie, co Angelika mówiła o „bytach postludzkich". Faktycznie, jestem głupcem. Co ja tu właściwie usiłowałem osiągnąć, wyzywając na turniej szachowy nadinteligencję XXIX wieku? Z motyką na Słońce…!