Изменить стиль страницы

– Gdybym chociaż dostał do ręki te cholerne negatywy, to nie – żalił się. – Przed klientem mnie obronił, a potem opierniczył, kiedy ja nie mogłem się obronić.

Mógłby się założyć, że obecnie o jego kostkę ocierał się kudłaty buziaczek. L. pracując w ciemni, ściągał skarpetki, by nogi mniej pociły się.

– Chyba zamierza mnie zwolnić i zbiera argumenty. Coraz mniej roboty. Wszyscy przestawiają się na kolor. A tam jedna automatyczna maszyna, i cześć.

Odpowiedział mu cichy pomruk.

– Zresztą sam sukinsyn zbankrutuje, bo nie stać go na maszynę. A swoją drogą, którędy tu wchodzisz, wstrętniaku? Muszę to wyczaić.

Spróbował gwałtownym ruchem sięgnąć do wyłącznika, ale zryw i tupot miękkich łapeczek był jeszcze szybszy. Niezadowolone miauknięcie zawisło w powietrzu.

L. postanowił dokładnie przeszukać całe pomieszczenie po zakończeniu pracy, ale zmęczony zapomniał o tym. Za to kupił butelkę i wieczorem w samotności upił się.

IV

L. nie nazwałby siebie alkoholikiem. Co drugi lub co trzeci wieczór kończył z butelką, ale był przekonany, że gdyby zechciał albo gdyby mu zabrakło pieniędzy, mógłby z tego łatwo zrezygnować. Alkohol nie potrafił przebić pancerza obojętności, jak tego nie potrafiło życie codzienne.

L. pomyślał, że kot może być halucynacją alkoholika. Może jednak pił za dużo? – W końcu lepiej, że kot niż myszki…

Niestety, przez kilka dni kudłaty gość nie pojawiał się, pomimo że L. starannie ściągał skarpetki, a nawet zdarzyło mu się podwijać nogawki, by ciepłe futerko przytuliło się mocniej. Znów poczuł się zdradzony i porzucony. Odrzucił też koncepcję halucynacji – ostatecznie, nie pił ostatnio więcej niż przedtem.

Wreszcie znów w zupełnej ciemności pojawił się kot. L. ucieszył się, jakby odzyskał przyjaciela.

– Gdzieś się włóczył, kudłaty wstrętniaku? – zagadał przyjaźnie, sprawnie ładując koreksy. – Burych dziewczyn ci się zachciewa na jesieni? Do marca jeszcze daleko – rozgadał się.

– Wiesz, jak właściciel w końcu skwitował te spieprzone odbitki? – zachichotał. Kot wskoczył mu na ramię i zaczął miękko ocierać się o kark. – Że w Dzień Zaduszny nie należy robić odbitek, bo może na nich pojawić się więcej niż było na negatywie. Dobre, nie?… – i urwał, a skórę jego pokryła gęsia skórka: Właściwie, to czemu nie… Właściciel przecież mógł mieć rację…

– A może i ciebie nie ma, co?, mały draniu – wymyślał nowe określenia dla swojego przyjaciela, ale nie nadał mu jeszcze nazwy, myśląc o nim: Kot z Cheshire.

W odpowiedzi na te uwagę usłyszał gniewne miauknięcie – taki koci wrzask – i coś ostro drasnęło go w szyję.

– A żesz ty, kocia cholero! – wrzasnął L. i szarpnął się gwałtownie. Kot skoczył gdzieś w ciemność, a po zaświeceniu żarówki znów nie było po nim śladu.

– Co za niewdzięczny koci drań – narzekał L., oglądając przed lustrem trzy długie draśnięcia nabiegające krwią. – Ostatecznie sam jestem sobie winien. Mógł poczuć się obrażony, kiedy zwątpiłem w jego istnienie. Zresztą, Kot z Cheshire musi mieć długie pazury – ględził, opatrując zadrapania.

Postanowił przygotować pułapkę: Umieścił w ciemni lampę stołową z wyłącznikiem w zasięgu ręki. Chciał wreszcie zobaczyć, chociaż jaki kolor futerka i oczu ma ów nieśmiały gość, a przy okazji, prostym sposobem wyśledzić jego drogę ucieczki.

L: zwyczajnie przystąpił do pracy, żeby nie spłoszyć kota. Gdyby zachowywał się nienaturalnie, z pewnością zaniepokoiłoby to płochliwego gościa. Wkrótce niewidoczne futerko zaczęło ocierać się o stopy L. Niemal czuł, jak mały zwierzak jest naelektryzowany.

Łaził i mruczał; jak zwykle, gdy łasił się do L.

W czasie jednej z przerw w pracy, gdy właśnie zakręcił wieko załadowanego koreksu, L. szybko zaświecił lampę. Za szybko, żeby kot był w stanie czmychnąć.

Niczego nie zauważył. Po prostu, nie było żadnego kota. Jedynie w uszach pozostał gniewny, koci wrzask.

L. przeszedł dreszcz, ale nie aż tak mocny, jakby się mógł spodziewać. Może dlatego, że tak do końca nie był pewien, czy tajemniczy ulubieniec istnieje naprawdę. Ostatecznie, szramy na karku niemal się zagoiły…

Czego bał się najbardziej, to ponownego zgaszenia światła. Bał się, że tajemnicza halucynacja wróci. Cóż, pracę trzeba wykonać. Z lękiem wyłączył światło i nieco zmrożony zabrał się do roboty. Pracował zdenerwowany i roztrzęsiony. Mylił się. Filmy nie chciały posłusznie wsuwać się w szczeliny szpul koreksów. Dłonie pociły się ze strachu.

Niepotrzebnie, bo tajemnicza obecność, niewidzialny kot nie ujawnił się. Natomiast na kilku wywołanych negatywach były wyraźne odciski spoconych palców L. Znów dwie reklamacje i cierpkie uwagi szefa. Tym razem L. nie próbował dyskutować.

Tylko czekać na wymówienie… – pomyślał L. – Z drugiej strony, nie wyobrażam sobie, jak on sam będzie przesiadywał w ciemni po dziewięć godzin dziennie…

VI

Można zatęsknić do urojenia. Bez niewidzialnego kota praca w ciemni nie wydawała się już tak zupełna jak dawniej. L. celowo pił co wieczór, by halucynacja wróciła. Wytrzymał tak przez tydzień, potem zrezygnował, bo za każdym razem kac był potężniejszy, a na dodatek zaczęła dolegać wątroba. Jak na złość, nawet odbitki, które trzeba było powiększyć, były wyjątkowo nudne i jednostajne.

Za to szczególne zainteresowanie L. wzbudzało ładowanie negatywów do koreksów.

Mógłby to robić przez cały dzień. Oczywiście nie można było tego przedłużać w nieskończoność, a potem znów trzeba było pracować naprzeciw okna, za którym – listopadowa szarość, mżawka lub mgła.

Zdążyły już zmarznąć stopy, bo ciemnia była słabo ogrzewana, gdy poczuł znajome dotknięcie.

– No, wreszcie przylazłaś, ty kocia poczwaro – westchnął L. z taką ulgą, że musiało to zostać zauważone przez gościa. Kot przyjaźnie ocierał się o jego goleń, a potem zaczął ciągnąć za sznurówkę i lekko uderzać łapeczkami w stopę L.

– Ani śladu poczucia winy – mruknął zadowolony L. – Nie było cię tydzień.

Wytłumaczyłbyś się chociaż… – wybaczył już nierealność halucynacji.

Zabawa ze sznurówką L. rozwijała się – W najlepsze. Parę razy złapały go za skórę maleńkie ząbki, parę razy nawet zawadził go przypadkiem ostry pazurek. Ulubieńcowi, nawet urojonemu, można przebaczyć wiele. A dziś, zrzędliwy zwykle L., cieszył się z odzyskanego przyjaciela.

– Słuchaj, kocia poczwaro – odważył się L., czując bez żalu, że sznurówki zostały już stracone. – A gdybyś tak przestała bać się światła, co?

Ciepłe, małe stworzenie rytmicznie waliło swoimi łapeczkami w nogawkę spodni L.

– Popatrz, przecież i tak wiem, że cię nie ma… Au! – wrzasnął ugryziony, ale nie przestał przekonywać. – To znaczy, jesteś, ale cię nie widać… – wysyczał. – Przestańże gryźć, kocia cholero! – energicznie machnął nogą.

– Jesteś, jesteś. Nie mam żadnych wątpliwości – L. usiłował załadować kolejne taśmy do koreksu. – Widzisz, gdybyś też ujawniał się, kiedy robię powiększenia, to byłoby fajnie – mruknął L. – Wiesz, ja mogę nawet nie sprawdzać, czy ugina się moja nogawka pod twoim dotknięciem, ale bądź, znaczy – spróbuj być wtedy, kiedy ja pracuję przy odbitkach… – Ja mogę nie patrzeć, czy obgryzasz moje stopy, czy targasz nogawki, ale przecież możesz się pojawić chociaż trochę! No nie, poczwarniaku?

Nie uzyskał bezpośredniego potwierdzenia, bo nie mogło go być, ale ciepła obecność ułożyła się na stopach L. Odebrał to jako akceptację. Ostatecznie, niewidzialny kot mógł przecież rozumieć więcej niż zwyczajny kot.

– Słuchaj, Kocie Poczwarocie – powiedział L. – Teraz zaświecę lampę, a ty nie znikniesz. To znaczy… – zająknął się – mam na myśli, że pozostaniesz tak, jak dotąd jesteś… – Halucynacją – dodał w myśli. – Ale już tak drogą…

Aktywność w pobliżu stóp jakby się zmniejszyła. Wyczuwał bicie małego serduszka okrytego ciepłym futerkiem.

– No, przecież wtedy będziesz mógł dłużej siedzieć na moich stopach – przynaglił L. – Obiecuję, że nie spojrzę na ciebie.