Изменить стиль страницы

Graham cieszył się w duchu, że to właśnie z powodu decyzji Agnes zaprzepaścili okazję. W przeciwnym razie musiałby wysłuchiwać jej zrzędzenia. A tak milczała jak trusia.

Większość z osób w pośpiechu podbiegła do kasy i kupiła bilety za pełną cenę.

Kilkoro jednak pozostało i znów zaczęto proponować zniżki. Przy stu tysiącach tylko oni oboje pozostali na sali.

– Gdyby tak zobaczyć, skąd nadjeżdża mikrobus, wiesz. Można by podbiec do kolejki w ostatniej chwili – powiedział.

Zamierzał dokładnie rozejrzeć się, aby zobaczyć, co widać przez okno. Jednak w tym momencie podeszła do nich pracownica Eurolinie. Dość wysoka, płoworuda, z białymi rzęsami i twarzą pokrytą rudymi piegami.

– Państwo chcą lecieć do Europy?

– Tak.

– Hę państwo mogą zapłacić za bilety?

– Po sto dwa tysiące dolarów – wypalił Graham.

– Hm… – pokiwała niechętnie głową. – Tak dużej zniżki moglibyśmy udzielić wyłącznie dla rodziny – urwała, jakby się namyślając. – Jesteście małżeństwem? – zapytała po chwili.

– Tak – odpowiedział, choć w duchu był przekonany, że dla niej potrzebny był jakikolwiek pretekst, bo Eurolinie wolała uzyskać jakąkolwiek cenę za bilet niż przewożenie pustych foteli za darmo.

– Proszę podejść do kasy i wykupić bilety.

XXVII

– Tu, za tą linią kończy się Ameryka i podlegacie rozporządzeniom Zjednoczonej Europy – powiedział oficer, trzymając w ręku ich paszporty.

– Tak – powiedział Graham, patrząc na urzędnika.

– Jedyne, co chciałem powiedzieć, to że warto decydować się po namyśle. Nie nakłaniam państwa do pozostania, ale od dwunastu lat nikt nie wrócił ze Zjednoczonej Europy. Nikt spośród tych, którzy opuścili Amerykę. Nawet nie to, żeby ktoś wrócił, bo się tam nie udało czy coś takiego. Nie… Nikt nawet nie przyjechał z wizytą do rodziny czy znajomych. Mamy wiadomości ze wszystkich portów lotniczych Ameryki…

– Czy ktoś z wyjeżdżających dzisiaj zrezygnował z wyjazdu? – zapytał Graham.

– Nikt. Od dwóch lat nikt nie zrezygnował z wyjazdu.

– Proszę wbić nam wizy wyjazdowe.

Oficer pokiwał głową i odcisnął w paszporcie wielką czerwoną pieczęć, której tusz przesiąkł na drugą stronę.

Następnie urzędniczka Eurolinie odprowadziła ich do części baraku wynajmowanej przez jej firmę.

– Najmocniej przepraszam, ale muszą się państwo poddać rewizji osobistej. Chodzi o wykluczenie możliwości ataku terrorystycznego. Niestety, Reinefart Field nie posiada odpowiednich urządzeń wykrywających broń. Przepraszam za to, choć to wina rządu Ameryki. Rewizja zostanie przeprowadzona z zachowaniem dyskrecji.

Wskazała Grahamowi kabinę, gdzie czekał na niego odpowiedni funkcjonariusz, sama z Agnes weszła do sąsiedniej kabiny.

– To upokarzające, kiedy jakaś obca baba zagląda ci do tyłka – powiedziała rozzłoszczona Agnes, gdy potem siedzieli w poczekalni. – Nie znoszę tego i za stara jestem, żeby się zmienić.

– Rzeczywiście aż tak było?

– Nie całkiem, ale niewiele brakowało.

– Ostatecznie, to nasza wina, Ameryki.

– Już raz zostałam o tym pouczona – wydęła usta. – Nie powinni aż tak zadzierać nosa.

Kiedyś w Ameryce też ludziom wiodło się nieźle.

W oddali widać było zgrabny, srebrzysty kształt liniowca transoceanicznego.

– Skąd ci przyszło do głowy akurat te sto dwa tysiące? – zachichotała.

– Gdybym powiedział sto, nie uwierzyłaby. A tak nabierało to wiarygodności. Ludzie wierzą liczbom, które mają mało zer na końcu.

– A dlaczego sto?

– Bo pomyślałem, że przy tej liczbie sami byśmy się zdecydowali. Nie wytrzymalibyśmy nerwowo dłużej, a tak, oni nie wytrzymali.

– A gdyby tak przyjechał nowy mikrobus?

– Wiesz, tak naprawdę, to chciałem przespać tę jedną noc na tym szerokim tapczanie, zaścielonym tymi wielkimi poduchami i tą lekką kołdrą.

– Ja też. Bardzo.

– To czemuś nie powiedziała słowa?

– To czemuś ty nie powiedział słowa?

Eurolinie serwowała poczęstunek dla oczekujących pasażerów. Stewardesy jeździły z wózkiem, na którym stał duży kocioł z herbatą i chochlą nalewały ją do fajansowych kubków.

Herbata była zbyt słodka, ale mocna i gorąca.

W oddali, do liniowca podjeżdżały ciężarówki – cysterny i tankowały paliwo przez gumowe węże wyglądające stąd jak czarne spaghetti.

Zapadał zmierzch. Niebo na wschodzie nabierało coraz głębszego błękitu, choć od zachodu było jeszcze w fioletach. Kilka samotnych chmurek snuło się nad horyzontem.

XXVIII

O wpół do jedenastej podjechał po pasażerów autobus. Stewardesy wpuściły pięćdziesiąt osób. Potem autobus wrócił po następnych i jeszcze raz. Graham i Agnes zabrali się w pierwszej turze.

Z bliska liniowiec wyglądał imponująco: piękny, wymuskany, srebrzysty kształt z aluminium, jak zjawa wychynął z ciemności, oświetlany reflektorami autobusu i światłem księżyca. Przechodzili obok masywnych opon podwozia wysokości człowieka. Następnie po długiej i stromej, kilkumetrowej drabinie, opartej o kadłub trzeba było wspiąć się do wnętrza.

Znów przepraszano ich, ale rząd Ameryki nie był w stanie zapewnić zwykłych przysuwanych schodów lotniskowych i trzeba było korzystać z drabiny strażackiej.

Graham klął przez zęby, wspinając się zaraz za Agnes. Uważał, by przytrzymać ją, gdyby osunęła się ze szczebli. Kilka starszych kobiet wzdragało się przed drabiną, ale w końcu wyszły.

Wnętrze wyglądało imponująco okazale – po sześć blaszanych foteli w każdym rzędzie. Agnes usiadła przy oknie, Graham obok niej.

Gdy wszyscy pasażerowie zajęli już miejsca, nadal było wiele miejsc wolnych.

Wkrótce rozległ się ogłuszający huk i świst silników. Start odczuli jako gwałtowne przyspieszenie wduszające w siedzenie i coraz gwałtowniejsze uderzenia amortyzatorów podwozia o nierówności pasa startowego. Samolot świecił swoimi mocnymi reflektorami, ale to nie rozbijało ciemności za oknem, a ciemność pozbawia skali. W pewnym momencie uderzenia i wstrząsy ustały; liniowiec ostro darł do góry. Gdy osiągnął pułap i wyrównał lot, stewardesy zaczęły rozdawać herbatę oraz środki nasenne. Dbały, by każdy przełknął swoje dwie tabletki i popił łykiem gorącego płynu.

XXIX

Zbudzili się koło południa. Większość pasażerów spała, inni tłoczyli się w kolejce do toalety. Właściwie trudno powiedzieć, jaka była pora dnia, bo na tej wysokości było tak jasno, jakby stale było południe. Blask oślepiał, ale gdy oczy zdołały przywyknąć, oboje przeżyli zwykły zachwyt kogoś, kto pierwszy raz widzi chmury poniżej siebie. I to nie tylko chmury burzowe czy deszczowe, czy mgły, jakie czasem widzi się, stojąc na wierzchołku góry, lecz chmury najróżniejszych typów, a szczególnie te, które ujrzeli zaraz po obudzeniu – najpiękniejsze, piętrzące się karkołomne blanki i pinakle ulotnych fortec na widmowych wzgórzach, cumulusy.

W kolejce do ubikacji nawet nieźle się rozmawiało. Podróżni byli w dobrych humorach, wyczuwało się optymizm; ujmowała grzeczność stewardes; czarował widok za oknami, choć ogłuszał gwizd silników i skręcało z głodu. Wszyscy spodziewali się poprawy losu, choć wielu bardzo słabo albo w ogóle nie mówiło po europejsku. Wśród podróżnych przeważali Heddeni.

Potem rozdano smakowity posiłek – gorącą zawiesistą grochówkę z mięsem.

Graham i Agnes rozmawiali bardzo niewiele, natłok wrażeń skłaniał raczej do zamknięcia się w sobie, do izolacji.

Stewardesy roznosiły napoje, namawiały na alkohol, który poprawiał samopoczucie w czasie lotu na wysokości.

Graham poprosił o dwie kawy i dwie szklaneczki oryginalnej wódki. Następnie wlał ją do kawy.

– No, ja – stewardesa z uznaniem pokiwała głową.

– Takie kopyto dobrze nam zrobi.

– Zwariowałeś? Serca nam wyskoczą przez obojczyki!

– Co chcesz, dawniej ludzie tak pili, to kawa po polsku. Jeszcze lepsza była z koniakiem, po francusku, ale już od dawna nie sprowadza się koniaku do Ameryki. – Może uda się nam wypić kiedyś taką kawę – dodał.