Изменить стиль страницы

– Zdążymy, mała. Może nie będzie tyle roboty z tymi palcami – powiedziała Sheilla.

Marsha nie znosiła, gdy podkreślano jej niepozorność.

Trzeba było przygotować dużo gorącej wody. Wśród narzędzi znalazły nożyce do cięcia blachy i zwykłe nożyczki krawieckie. Nie mogły się zdecydować, więc na wszelki wypadek wygotowały obydwie pary. Niestety z nożyc do blachy wypłynął rozgrzany smar i zabrudził wszystko w naczyniu.

Trzeba było zacząć od nowa. Wybrały duży nóż kuchenny. Sheilla trzymała nogi Marion nieco powyżej ropiejących ran na goleniach, a Marsha odcinała po kolei jej palce od stóp. Było to łatwiejsze, niż myślały. Marion nie czuła bólu, nawet nie trzeba było pobijać noża młotkiem. Wystarczyło trafić pomiędzy kości. Tkanka była martwa i zmieniona. Sączyła się cuchnąca wydzielina. Operacja nie była trudna, jednak gdy palce Marion jeden po drugim odskakiwały od stopy, Sheilla zakryła usta i wybiegła. Przed drzwiami zwymiotowała na śnieg.

– Obrzygałaś sobie włosy – powiedziała Marsha, gdy Sheilla wróciła. – Umyj się.

Dociskając nóż obiema rękami, właśnie odcięła ostatni palec od lewej stopy Marion.

– Wiesz, tam nie jest dobrze – powiedziała do Marion. – Po stronie stopy wygląda tak samo, jak te palce… i leje się takie świństwo. Chyba martwica poszła dalej…

– Nie… Nie ucinaj mi dalej – ożywiła się Marion. – Muszę na czymś chodzić! Może da się to wymyć?

Żeby ją odkazić, nalały wrzątku do miedniczki i dopełniły przegotowaną wodą.

Zanurzyły okaleczone stopy Marion i próbowały je przemyć. Wyciekło wiele wydzieliny i wypłukało się dużo jakichś strzępów, ale nie wydawało się, żeby to pomogło. Marsha odkaziła ranę wódką i zabandażowała stopy Marion. Palce zawinęły w gazetę i zakopały w śniegu pod samochodem. Don zdążył już pokryć się szronem.

Po operacji stan Marion nie poprawił się. Ból nie ustąpił. Marsha i Sheilla poszły nadać sygnał. Na grzbiet podchodziły długo i mozolnie w sypkim, kopnym śniegu: Było ledwie kilka stopni poniżej zera, ale twarz Sheilli nieznośnie piekła pod opatrunkiem.

Mimo pomocy kijka narciarskiego podejście wymagało wiele wysiłku. Zajęło dwie godziny. Na grzbiecie rozwinęły antenę, nie zauważając rozpościerającego się dookoła pięknego widoku. Marsha umiała uruchomić nadajnik.

– Halo! Halo! Nasz znak: Orlice! Odezwij się! – kilkakrotnie powtórzyła wezwanie, co chwila przełączając się na odbiór. Obie ubrały się zbyt lekko i zaczęły marznąć.

– Teraz ty – Marsha dała mikrofon Sheilli, a sama zaczęła przestępować z nogi na nogę i zabijać ręce. Sheilla wykrzykiwała hasło do pudełka…

– Aleś wymyśliła te orlice – powiedziała, przełączając się na odbiór. – Chyba niedźwiedzice albo słonice…

Powtarzały wezwanie tak długo, aż w słuchawce zachrobotało i rozległ się cichy, niewyraźny głos z obcym, śpiewnym akcentem.

– Hallo! Hallo! Mój znak: Cygarniczka, czego Orlice chcesz?…

– Jesteśmy w dobrym miejscu. Zmarł nasz chłopak. Trzy dziewczyny sprawne i wytrenowane. Potrzebujemy pomocy. Możemy czekać nawet trzy, cztery dni. To nietknięty wcześniej i zasobny nocleg…

– Cygarniczka do Orlic – usłyszały w odpowiedzi. – Podajcie wasz namiar i sygnał standardowy.

– Tu Orlice: nie wiemy, jak się to robi. Kiedy tu dotrzesz? Marsha bezradnie obróciła w ręku plastikowe pudełko.

– Nie wiem, nie ma oznaczenia. Don sam to zrobił – powiedziała. – Kiedy do nas dotrzesz?

– Ja, siostro, prowadzę najpiękniejszego rudzielca, pod tym pieprzonym słońcem i równie pięknego blondasa – usłyszała w odpowiedzi. – I nie zamierzam ich wymienić na byle trzy koty w worku. O namiar prosiłem, żeby was odwiedzić, jeśli macie tak dużo żarcia. Jeśli chcecie naszej wizyty, a mamy sporo lekarstw do wymiany, to nadawajcie jutro o tej samej porze. Wyłączam się. Buźka!

Marsha przekręciła wyłącznik.

– Gówno! – powiedziała. – Tylko baterie się wyładowują! – Schodźmy już – powiedziała Sheilla, której dokuczała rana na twarzy. Na polanie zsuwały się po śniegu, w lesie schodziły ostrożnie, aby nie upaść.

– No i co? – przywitała je Marion, która zwlekła się z posłania i obrała ziemniaki.

– Złapałyśmy jeden kontakt, ale nieciekawy – powiedziała Sheilla otrzepując się ze śniegu. W kuchni było ciepło i wilgotno. Marion klęcząc, doglądała gotujących się ziemniaków.

– Jeden beznadziejny facet – dodała Sheilla. – Obstawiony babami. Ale może tu przyjdą. Mają dużo lekarstw… a my ziemniaków.

– Dobrze. To dobrze. Może zdążą – powiedziała Marion. – Przydadzą się jakieś antybiotyki. A poza tym?

– Zupełnie nic. Zimno. Dlatego tak szybko wróciłyśmy.

– Szybko? Nie było was pół dnia – obruszyła się Marion.

– Piłaś? – Marsha poznała zapach.

– Trochę – przyznała Marion – Nie mogę stać.

– Zostało tylko dwanaście butelek – zauważyła Sheilla. – Trzeba oszczędzać.

– Jedenaście i pół – poprawiła ją Marion.

– Pochowałam paszport Dona razem z nim – dodała. – Rękę miał jak żywy. Założyłam mu na palec mój pierścionek… Na zawsze.

– Jak tyś to zrobiła? – obie były zdumione.

– Na kolanach. I przysypałam te ślady krwi w tunelu. Było dużo czasu…

Na obiad było to, co od kilku dni: ziemniaki, wołowina z puszki i mocna herbata.

– Co z tym mrożonym mięsem? – zapytała Sheilla, łykając niesmaczną mielonkę.

– Jutro – Marsha dławiła się suchym mięsem.

Po obiedzie, jak zwykle, siedziały na kanapie i popijały wódkę. Marion miała rozpalone czoło. Marsha nastawiła radio, ale przez szumy nie przedostał się ani jeden sygnał.

Potem znów mówiły o tym, co zwykle.

– W tamtej norze, tydzień temu – zaczęła Marsha – żaden z facetów nie wyglądał sensownie. Jeden niski i tłustawy… może silny, ale łysy i stary… Ten drugi, ten wysoki blondyn z okrągłą mordą na wielkim, łysiejącym łbie, był chory… A ten twój Brojler,:

Sallambo – ho, to chyba był pedał utrzymujący się z obsługi wędrujących facetów.

Milczały.

– Beznadzieja… Może jedynie w Wars-loo można by co wybrać… Tam było ich więcej – W Wars-loo było wyśmienicie. Tyle jedzenia – rozmarzyła się Marion. – Tyle odkopanych pomieszczeń. Prawie jak miasto.

– Nie przesadzaj. Najwyżej z pięćdziesiąt osób, wielu chorych – przerwała Sheilla. – Poza tym, myślę, że możemy mieć każdego faceta, na którego będziemy miały ochotę – wypięła biust. – To tylko kwestia, żeby nas zobaczył…

– Bez sensu – Marsha wydęła usta. – Teraz tylko takie zostały, rozumiesz?… Reszta wymarzła. Pieprzony dobór naturalny, jak powiedział Cygarniczka.

Sheilla została wytrącona z uderzenia. Wzięła się do pracy. Topiła cukier na karmel.

– Za dużo zużywamy węgla – powiedziała Marsha. – Trzeba oszczędzać.

– Przecież niedługo wyruszymy – przerwała Sheilla – z facetem, który tu przybiegnie, jak obiecywałaś…

– Wyruszymy na raki… Na moich kulasach – włączyła się Marion.

– Swoją drogą, właściwie dlaczego pozwoliłaś nam iść z Donem? – zapytała nieoczekiwanie Sheilla.

– Wtedy? – Marsha była zaskoczona. Obie patrzyły na nią w napięciu.

– No właśnie, dwie prawie – rówieśnice – powiedziała Marion.

– Bo tak – Marsha wzruszyła ramionami. – I tak by sobie jakąś znalazł. Wolałam was.

– Nie bałaś się konkurencji? – napierała Sheilla.

– Nie, właśnie dlatego. Don był lojalny. Zawsze. Poza tym, tak naprawdę nie stanowiłyście konkurencji. Może piękne, ale dzieciaki!…

– No dobrze – mówiła dalej Sheilla. – Ale dlaczego namówiłaś go aż na dwie naraz?…

– Żeby miał więcej, niż mógł chcieć. Stał się bezbronny, bo zaspokojony.

– : Chciałaś powiedzieć: podporządkowany – poprawiła Sheilla.

– Nazywaj to, jak chcesz, A co, było ci źle?

– ? – Właśnie nie, było dobrze – powiedziała Marion. – Było dobrze, jak już dawno nie.

I dlatego nie daruję ci tego… tego gówna… Ja tego nie chciałam.

– Ani ja – powiedziała Sheilla. – A twój Sallambo – ho?

– Odpieprz się wreszcie. Tak mi się wtedy tylko powiedziało i już mi nie darujecie.