Изменить стиль страницы

Ostatni Smok

Antyk miał się ku końcowi.

Mozaiki spadały z szybkością kamyczka na kwadrans, łuszczyły się malowidła na portykach, koczownicy dawno przekroczyli nie pilnowane granice i tylko sute daniny odpędzały ich od przedpoli Miasta.

W samej stolicy świątynie starych bogów raziły niedostatkiem, co się tyczy nowych – panowało w tej materii dziwne rzeczy poplątanie, tak że nikt nie wiedział, czy lepiej stawiać na Mitrę, Izydę czy nową religię ze Świata Numer l?

Obyczaje uczyniły się tak swobodne, że z mody poczęły wychodzić nazwiska, jako że nikt i tak nie wiedział, czyim naprawdę jest potomkiem. W legiach i kohortach pretorianów szerzyło się pedalstwo, a autorytet wszelkich instytucji upadł tak nisko, iż można śmiało rzec, że władza leżała na ulicy. Jednakowoż nikt specjalnie się po nią nie schylał, panowała bowiem uzasadniona opinia, że tak czy siak przyjdą barbarzyńcy i koniec.

Inna sprawa, że barbarzyńcy nie musieli wchodzić. Od dawna trzymali łapę na wszystkim, wielu z nich – pozornie zamirandyzowanych – objęło kluczowe posady augurów, prefektów, edylów czy trybunów.

Królowie z miejscowej dynastii, owszem, nadal egzystowali w Złotym Oppidum na wzgórzu Multijanusa, ale był to właściwie monarszy rezerwat, krajem zaś rządził Główny Doradca zatwierdzony przez zaprzyjaźnionych Koczowników, coraz śmielej przybierający tytuł Regenta.

Nawet prymus w gimnazjum zapytany o panującego potrafił bez trudności wymienić miano Pierwszego Doradcy (tradycyjnie zaczynającego się na literę R), co się zaś tyczy króla – miał mgliste pojęcie i nieraz podawał imię dziadka lub ojca aktualnego monarchy.

Jeden Multijanus trzymał się jeszcze jako tako, a jego świątynia należała do samofinansujących się. I to głównie z powodu braku grawitacji. Podobizna boga miała w odróżnieniu od rzymskiego pierwowzoru sześć twarzy: cztery, niczym u Światowida, ustawione wertykalnie (quadrowizyjnie) i dwie horyzontalnie – jedna u góry, druga u dołu. Całość utrzymywana cudowną mocą, a może tylko niewidzialną żyłką, wisiała w środku elipsoidalnej świątyni, wzbudzając podziw pielgrzymów, zwłaszcza że potrafiła również odpowiadać, i to równocześnie, w sześciu głównych dialektach starego Imperium. Inna sprawa, że we wszystkich językach mówiła diablo niewyraźnie i enigmatycznie. Na rzecz Multijanusa działała również rozpowszechniona legenda, że upadek głowy na twarz oznaczać będzie kres Amirandy i całego świata, toteż półtora wieku później zwycięskie chrześcijaństwo też oszczędziło sanktuarium, poprzestając jedynie na odcięciu dostępu dla wiernych i umieszczeniu tabliczki: „Obiekt zabytkowy pomnik epoki wstecznego i konserwatywnego pogaństwa”.

Na taki czas kryzysów i przewartościowań przypadły rządy Regenta Renarda. Niewątpliwie ów słaby człowiek, satrapa o gołębim sercu i tyran bez przekonania, chciał dobrze. Lojalny wobec Koczowników, na swój sposób kochał podległą mu domenę, jej wielowiekową historię, a nawet ludzi: rozbałaganionych, leniwych, wulgarnych, choć trzeba przyznać, w momentach próby zdolnych do największych wyrzeczeń, poświęceń, szlachetności.

Późnoantyczni mieszkańcy Amiru, zwani też już niekiedy Amirandczykami, byli przede wszystkim sfrustrowani. Z imperium, zajmującego dwa wieki wcześniej trzy czwarte alternatywnego świata, ostał się jedynie ochłap: Miasto, parę okolicznych wsi, bagien i nieużytków wyniszczonych przez złą gospodarkę, plagę żuka prosojada i chorobę marynarską, przywleczoną z dalekiego Orejonu, a rozprzestrzeniającą się przez podawanie rąk, szczególnie zaś przez ich całowanie.

Każda dynastia ma swe momenty schyłkowe, nawet ta, która – według własnych zapewnień – sprawuje władzę zastępczo z mandatu bogów i okoliczności. Czasy, co tu ukrywać, były parszywe i nawet z duchem Cezara Renard niewiele mógłby zdziałać.

Minęły czasy Romanusa II, Szczęściarza. Ostatniego z wielkich. Amiranda jego lat też znajdowała się w upadku, ale korzystniejsza sytuacja zewnętrzna ułatwiała konsolidacje. Romanus potrafił skutecznie wykorzystywać rozgrywki plemienne wśród Koczowników, napuszczać Axarów na Lessów, Wixów na Erbanów… I w dogodnym momencie strącić z karku brutalną łapę Gewydów, którzy rozbiwszy Imperium, zdzierali haracz z jego resztek.

Ambitny i brzydki jak jesienna noc Romanus II, syn koniucha i garbatej księżniczki Roksany, dokonał niemożliwego: poderwał lud. wyparł zwaśnionych barbarzyńców, wykradł z pustynnego eremu osadzonego tam przed laty sędziwego Taubusa (ostatniego tytularnego króla) i przywrócił mu tron. Potem, podczas wielkiej bitwy w widłach Kamienicy i Białawej, rozgromił hordy Lessów i – zdać się mogło -na długo uniósł w niebo dumny sztandar ze znakiem centaura.

Centaur-samica stał się godłem Amiru przez przypadek. Gdy tworzący tysiąc lat wcześniej Stare Państwo Rugad zastanawiał się nad herbem, ktoś podsunął mu, aby była nim dziewczyna wyłaniająca się z kwiatu. Tak zlecono dworskiemu plastykowi. Ten zapisał sobie zamówienie na skrawku glinianej tabliczki, wziął zaliczkę i poszedł w tango. Na kacu w żaden sposób nie mógł sobie przypomnieć zamówienia ani odcyfrować zapisku Dziewczyna z k… Namalował więc centaurzycę, a że król też zapomniał, co zamówił, tak już zostało.

Wróćmy jednak do Renarda i jego kłopotów. Wnuk Romanusa II żył, niestety, w całkiem innych czasach. Wprawdzie po Gewydach nie zostało żadnego śladu, a Axaria pogrążyła się w chaosie, za to stepowe mocarstwo Lessji wyrosło nad miarę. Teraz ono dyktowało swe warunki. I Renard je spełniał. Owszem, udało mu się zapewnić jako taki porządek po zaburzeniach bezkrólewia, odbudować jeden z dawnych 120 akweduktów, uruchomić gimnazjum i częściowo termy. Na tym jednak lista sukcesów się kończyła. Regent miał wszakże nadzieje, że z czasem wszystko się ułoży. W Lessji obrano nowego chana, a ten zażądał jeno podwojenia danin, miast przewidywanego potrojenia.

I wtedy na dodatek pojawił się jeszcze smok.

Uczeni drakoniści zgodnie stwierdzają, że smoki małe i średnie przetrwały do późnego średniowiecza, a pewne gatunki denne i jaskiniowe znajdywane były w czasach najnowszych, atoli wielkie gady miały wyginąć ostatecznie podczas Wielkiej Ulewy Kamiennej u progu czasów historycznych. Ten jednak, odgrzebany wśród jurajskich skałek podczas kopania studni, przypominał swych najokropniejszych pradziadów. Zalany błotem (prawdopodobnie po wybuchu pobliskiego wulkanu), spał od tysiącleci jak prawdziwy hibernatus, dopóki nie trąciły go łopaty głębiarzy. Wtedy zaryczał.

A ryk miał straszny. Zrazu niski, potem modulowany przedziwnie sprawiał, że pękały kryształy, najodważniejszym drżały łydki i zsiadało się mleko. No i raz odkopany, nie dał się już zasypać.

Kopacze, którzy usiłowali zrobić jakiś użytek ze swych motyk, zostali pochłonięci kilkoma kłapnięciami paszczy, pretorianie uciekli, a wezwani eksperci pogrążyli się w wielotygodniowej debacie, czy potwór jest rodzajem mięsożernego stegozaura skrzyżowanego z dip-lodokiem, czy mutacyjnie zmienionym tyranozaurem?

W każdym razie bestia gromko obwieszczała swój głód, cichnąc jedynie na widok spadających w jamę baranów, prosiąt i skazańców, których rychło w więzieniach zabrakło.

Na konsultacje z Koczownikami pozostało zbyt mało czasu, a coś zrobić należało. Zwołał tedy Renard Tajną Radę z udziałem Arcykapłana Multijanusa, Prefekta Pretorianów, Tezauratora, Wyzwoleńca – Szefa Kancelarii oraz Nadliktora, pod którym to skromnym mianem ukrywał się dowódca policji politycznej.

– Radźcie – powiedział tylko i urwał, bo akurat ryk wygłodzonej bestii wstrząsnął całą rezydencją.

Dygnitarze spoglądali na siebie spode łba, nikt nie kwapił się zabierać głosu. Wprawieni w dworskich intrygach, doskonali w sztuce wygryzania i utrzymywania się na z góry upatrzonym stanowisku, w sytuacji bezprecedensowej potracili głowy.

– Może ty, Markusie – Regent kiwnął na Wyzwoleńca, który obok kancelarii kierował całą propagandą państwa.