Изменить стиль страницы

– W jaki sposób schwytano mordercę? – spytał Ambrosius.

Starszy kat rozłożył ręce.

– Na gorącym uczynku, w sypialni pani Sulpicji.

Ambrosius w zamyśleniu pocierał podbródek.

– W sypialni – powtórzył. – Ale w jaki sposób? Czy pani krzyczała, uderzyła czymś napastnika, próbowała go obezwładnić?

– Och, nie! – Mistrz Arseniusz pokręcił głową. – Pani Sulpicja jest niesłychanie delikatna. Cierpiała wielce po stracie córki i pasierba, więc na widok napastnika padła zemdlona. Na szczęście pan Gwalbert, zatroskany o zdrowie żony, akurat w krytycznym momencie postanowił ją odwiedzić. Zastał w sypialni leżącą bez zmysłów Sulpicję i uzbrojonego w nóż Sydoniusza. Mało brakowało, a zatłukłby mordercę na miejscu jak psa, ale zdołał się opanować. Pan Gwalbert to człowiek żelaznych zasad i wielkiego serca. Nie zabiłby człowieka bez sądu i sprawiedliwego wyroku.

Ambrosius splótł palce.

– Więc Sydoniusz nie skrzywdził ani Sulpicji, ani noworodka, czy tak?

– Dziecka nie było w sypialni matki – wyjaśnił Arseniusz. – Sulpicja przeżyła tak ciężkie załamanie, że nie była w stanie opiekować się niemowlęciem. Małym paniczem zajmowała się mamka i ochmistrzyni.

Ambrosius uniósł brwi.

– Hmm – mruknął. – Wciąż nie wiem, dlaczego zbrodniarz jeszcze nie został ścięty.

Arseniusz spuścił wzrok.

– Mówiłem, jest szalony. Bije od niego tak potężna nienawiść, tak straszliwa siła, że żadne z nas, ani Lucylla, ani Rufus, ani ja, nie podjęłoby się ukoić jego ducha. Nawet we trójkę ryzykowalibyśmy za dużo. Przypuśćmy, że zdecydowałbym się odprawić egzekucję, ale dusza zbrodniarza okazałaby się dla mnie za potężna. Byłbym całkowicie odpowiedzialny za sprowadzenie na niewinnych ludzi upiora, który zabijałby mieszkańców Szarej Wody wedle woli i kaprysu. Kto potrafiłby potem schwytać i zniszczyć takiego potwora, gdyby raz wyrwał się na wolność? Dla czczej pychy któryś z nas miałby ryzykować życiem i zdrowiem niewinnych? Dlatego, szanowny mistrzu Ambrosiusie, kawaler Sydoniusz wciąż czeka w lochach na egzekucję.

– Znam obowiązki i prawa naszego rzemiosła, Arseniuszu – powiedział Ambrosius spokojnie. – Do głowy by mi nie przyszło winić ciebie lub twoich przyjaciół za ten stan rzeczy. Po prostu chciałbym znać jak najwięcej szczegółów. Mogą się przydać, gdy stanę do walki z tak groźnym przeciwnikiem.

Arseniusz nabrał głęboko powietrza.

– Wybacz, mistrzu. Niepotrzebnie się uniosłem. Ta sprawa bardzo mnie przygnębia. Nieszczęsny pan Gwalbert jest u kresu sił, nie mówiąc już o Sulpicji.

– Widma ofiar dopominają się sprawiedliwości, prawda?

Arseniusz przesunął ręką po twarzy.

– Oczywiście. Widział je chyba cały dwór.

– Pan Gwalbert też?

Arseniusz skinął głową.

– To potworne oglądać widma swoich zamordowanych dzieci. Gwalbert nie zasłużył na taki los. To dobry człowiek. Sprawiedliwy, hojny, miłosierny. Mieszkańcy Szarej Wody kochają go jak ojca. Taki pan jest na wagę złota.

Ambrosius zamyślił się.

– Czy pojawia się też upiór pierwszej żony?

– Nie. Pani Blanka umarła w sposób naturalny, skutkiem choroby.

– A Sulpicja, czy jest podobna do Blanki?

– Zupełnie inna. Pani Blanka była pełna życia, wesoła i śmiała. Sulpicja zaś to wzór skromności i nieśmiałości. Omal nie umarła, gdy zobaczyła, jak widma dzieci wyciągają do niej ręce.

Ambrosius ściągnął brwi.

– Wyciągają ręce?- powtórzył. Arseniusz skinął głową.

– Wtedy pojawiły się po raz pierwszy. Na krużganku. Gwalbert i dworzanie wracali z pogrzebu małej. Ale dzieci patrzyły tylko na matkę. Wyciągały ramiona, jakby chciały, żeby je objęła. To było takie smutne.

Dziwny grymas wykrzywił na moment usta Ambrosiusa.

– Dziękuję, mistrzu – powiedział. – Bardzo mi pomogłeś. Muszę cię jeszcze prosić o drobną przysługę. Nie informuj na razie pana Gwalberta o moim przybyciu.

Widząc zdumioną minę Arseniusza, zrobił uspokajający ruch ręką.

– Tylko do jutra. Chcę najpierw odwiedzić więźnia w lochu i sprawdzić, czy zadanie nie przerasta także moich sił. Nie chciałbym robić panu Gwalbertowi fałszywych nadziei.

– We dworze czekają na ciebie gościnne pokoje, mistrzu – powiedział Arseniusz trochę sztywno.

Ambrosius uśmiechnął się lekko.

– Dziękuję. Chętnie z nich skorzystam, ale dopiero jutro. Dzisiejszy wieczór obiecałem damie, czyżbyś zapomniał?

Mistrz Arseniusz poczuł, że pąsowieją mu policzki.

– Oczywiście – bąknął. – Przyślę po ciebie jutro rano. Dobrej nocy, mistrzu.

– Dobrej nocy – odpowiedział Ambrosius.

Gdy tylko za Arseniuszem zamknęły się drzwi, Ambrosius zdjął ze ściany miecz, wysunął go z pochwy i wodząc palcami po głowni, zamyślił się głęboko.

***

Mistrz Arseniusz nie zdziwił się, gdy rankiem ujrzał Ambrosiusa odzianego w zielony kaftan. W końcu kat chciał zachować anonimowość.

– Jesteś gotów, mistrzu? – zagadnął. – Czy może chciałbyś najpierw zjeść śniadanie?

Ambrosius skłonił się lekko.

– Dziękuję – powiedział. – Jadłem w gospodzie.

– A jak spędziłeś noc? – Arseniusz nie mógł się powstrzymać od lekkiej złośliwości.

Ambrosius uśmiechnął się uprzejmie.

– Doskonale, mistrzu.

Schodzili po krętych kamiennych schodach do podziemi. W lochach panował półmrok, czuć było lekki piwniczny zapach, ale nie ten zwykle spotykany w więzieniach smród zgnilizny, potu i łajna. Cele były schludne, w każdej stała prycza, czasem jeszcze niewielki stół. Wszystkie były puste. Ambrosius rozglądał się ze zdziwieniem.

– Niezwykłe – powiedział. – Żeby wszędzie tak dbano o czystość jak tutaj.

Arseniusz zdobył się na lekki uśmiech.

– Pan Gwalbert nie pozwala trzymać ludzi w złych warunkach. Twierdzi, że z brudu i smrodu lęgną się tylko choroby i ciemnota. Dwór jest miejscem sądu i sprawiedliwości, ale też oświaty. Zresztą tu nigdy nie ma wielu więźniów.

– A zatem nie masz zbyt wiele roboty, mistrzu?

– Różnie. Ludzie nie są święci. Skazańców nigdy nie trzymamy długo w lochach, żeby nie przedłużać ich męki.

– Z wyjątkiem Sydoniusza – mruknął młody mistrz cicho, a Arseniusz udawał, że nie słyszy.

Doszli do ciężkich, okutych drzwi na końcu korytarza. Arseniusz pobladł wyraźnie i stracił rezon.

– Tu są klucze. – Wręczył towarzyszowi cały pęk. – Ten największy otwiera drzwi. Za nimi znajduje się cela mordercy. Wybacz, mistrzu, ale nie czuję się na siłach wchodzić tam z tobą.

– Nie śmiałbym cię prosić – odpowiedział uprzejmie Ambrosius. – Zaczekaj tutaj, jeśli łaska. Nie chcę, żeby uznano mnie za intruza kręcącego się po lochu z kluczami do cel w garści.

– Zaczekam – zgodził się Arseniusz.

Młody człowiek przekręcił klucz w zamku i pchnął drzwi. Znalazł się w wąskim korytarzyku zamkniętym grubą, potężną kratą. Za nim mieściła się niewielka cela.

Zmrużył oczy. Przez wąskie okienko u samego sufitu do mrocznego pomieszczenia wpadało nieco światła. W kącie celi na wąskiej pryczy kuliła się jakaś postać.

Ambrosius zbliżył twarz do kraty, zacisnął palce na prętach.

– Sydoniuszu? – zagadnął cicho.

Skazaniec wydał zduszony warkot.

– Podejdź do mnie – powiedział kat.

Więzień poruszył się nerwowo i znów warknął. Dźwięk nie brzmiał, jakby wydobywał się z ludzkiego gardła. Przypominał głos psa.

Ambrosius zmarszczył brwi. W zadumie przygryzł wargę.

– Sydoniuszu – odezwał się po chwili rozkazującym tonem – chodź do mnie!

Postać na pryczy znów drgnęła nerwowo i zaskomlała.

– Chodź, Sydoniuszu! – powtórzył Ambrosius ostro.

Skazaniec zlazł z pryczy i na czworakach zaczął się czołgać w kierunku kraty. Ambrosius zwilżył wyschnięte wargi. Starszy mistrz miał rację, od więźnia biła potężna wroga moc. Zupełnie nieludzka, pomyślał kat.

Istota, która niegdyś była młodym szlachcicem, wykrzywiła pysk, odsłaniając zęby w ostrzegawczym grymasie. Cuchnęła strachem i agresją, a jednocześnie nie potrafiła oprzeć się rozkazującemu głosowi człowieka. Ambrosius patrzył przez chwilę w zasnute bielmem oczy niegdysiejszego kawalera Sydoniusza.