Изменить стиль страницы

– Co mnie obchodzi twój kawaler! – krzyknął Arseniusz, teraz już na dobre przestraszony, że szacownego gościa spotkało coś złego. – Pytam, gdzie jest mistrz Ambrosius?! Gdzie mistrz, psi synu?

Spocony, biały jak ściana karczmarz zdawał się bliski płaczu.

– Nie wiem, panie! Przysięgam! Zlitowania, panie!

Chuda, brudna rączka pociągnęła Arseniusza za rękaw. Spojrzał w dół i zobaczył umorusaną buzię małego pomocnika z kuchni.

– Mistrz Ambrosius zaprasza do swego stołu, panie – powiedział chłopiec. – Na pasztet, pieczoną kaczkę i wino.

– Dokąd? – zdziwił się Arseniusz.

Mała rączka pociągnęła go za sobą.

– Tam w rogu, panie. Poprowadzę.

Po chwili Arseniusz znalazł się przy niewielkim stole zastawionym resztkami kolacji. Na ławach wokół siedziały trzy osoby, z których żadna nie mogła być mistrzem Ambrosiusem. Za to jedna, stosunkowo młoda i niebrzydka, z pewnością trudniła się nierządem. Siedziała na kolanach ubranego w błękitny kaftan kawalera, obejmowała go czule za szyję i chichotała, próbując schwycić zębami kacze udko, które mężczyzna podsuwał jej do ust, aby w ostatniej chwili zręcznie cofnąć dłoń z przysmakiem. Trzecim uczestnikiem kolacji był odziany na czarno żołnierz w średnim wieku, sądząc po ubiorze i broni, najemnik.

– Co to za żarty? – spytał Arseniusz ostro. Kawaler w błękitach uniósł głowę i uśmiechnął się.

Ladacznica wykorzystała chwilę jego nieuwagi, żeby wbić zęby w udko. Gryzła je teraz pospiesznie, zaśmiewając się jednocześnie, bliska zakrztuszenia. Młody człowiek zepchnął ją bezceremonialnie z kolan i wstał.

– Mistrz Ambrosius z Bractwa Sprawiedliwości i Prawdy – rzekł i ukłonił się dwornie. – Do usług. A ty, szanowny panie, musisz być nadwornym katem Szarej Wody, prawda? Mistrz Arseniusz, czy tak?

Nadworny kat Szarej Wody nigdy jeszcze nie był tak zbity z tropu. Z rozdziawionymi ustami przyglądał się mówiącemu. Wciąż nie mógł uwierzyć, że nie padł ofiarą jakiegoś żartu. Domniemany Ambrosius nie odznaczał się szczególnie wysokim wzrostem, był szczupły i drobny. Miał pociągłą twarz o bardzo jasnych, przenikliwych oczach i niezbyt urodziwych rysach. Rudawe włosy nosił związane w zgrabny warkoczyk. Widocznie nie zwykł używać peruki. Błękitny kaftan i biała koszula z koronkowymi mankietami były niegdyś niezwykle wytworne, ale czasy ich świetności dawno minęły. Materiał, choć szlachetny, miejscami był nieźle wytarty. U boku mężczyzny wisiała szpada.

Arseniusz nie mógł wykrztusić słowa, ale niezrażony kawaler w błękitach ani na chwilę nie stracił rezonu.

– Wybaczcie, drodzy przyjaciele – zwrócił się do ladacznicy i żołnierza. – Pani, szanowny oficerze! Musimy się na chwilę pożegnać. Dziękuję za miłe towarzystwo, ale sami rozumiecie, obowiązki.

Skłonił się uprzejmie i zdecydowanym ruchem pokazał towarzyszom, że mają opuścić ławy. Arseniusz spodziewał się protestów, zwłaszcza ze strony najemnika, lecz ten wstał bez szemrania, wypiwszy na odchodnym resztę wina ze swego kielicha. Dziwka robiła przez chwilę nadąsaną minę, ale Ambrosius klepnął ją mocno w tyłek, nadając jej pożądany kierunek.

– Uciekaj – powiedział z uśmiechem. – Dość tego dobrego! Może potem po ciebie poślę. Tylko nie strugaj obrażonej damy, bo tego nie lubię.

Ladacznica momentalnie się rozpogodziła, mrugnęła zalotnie do Arseniusza i kręcąc biodrami, ruszyła przez salę.

– A więc, szanowny mistrzu – zagadnął Ambrosius. – Zechcesz zjeść ze mną kolację? Obawiam się, że z kaczki zostały same kości, ale już zamówiłem drugą. Może masz ochotę skosztować pasztetu?

– Dziękuję – wykrztusił Arseniusz przez zaciśnięte gardło. – Nie jestem głodny.

Młody mężczyzna usiadł.

– Więc napijesz się wina. Nie jest specjalnie wyborne, ale ujdzie. Nie stój, mistrzu. Siadaj, proszę – powiedział uprzejmie, lecz jakoś tak twardo, że Arseniusz mimowolnie usłuchał.

Ambrosius zaklaskał i mały pomocnik kucharza wyrósł jak spod ziemi przy stole.

– Rusz się, chłopcze – popędził go niezwykły mistrz katowski. – Zabieraj te resztki. Nie będę konwersować z tak szanownym gościem w towarzystwie ogryzionej kaczki! Pasztet też możesz zabrać. Aha, przynieś wina i tamtej czosnkowej kiełbasy, co wisi nad szynkwasem.

Mrugnął porozumiewawczo do małego.

Buzia dzieciaka rozpromieniła się. Sprawnie zwinął półmiski i jeszcze w drodze do kuchni rzucił się na resztki, zaczynając od wpakowania do ust nadgryzionego plastra pasztetu.

Zmieszany Arseniusz wpatrywał się w blat stołu, czując na sobie przenikliwe spojrzenie towarzysza.

Kiedy wreszcie odważył się podnieść wzrok, napotkał dwoje jasnych, przejrzystych jak woda, nieugiętych oczu.

Ambrosius uśmiechnął się.

– Cóż, mistrzu – rzekł – spodziewałeś się pewnie kogoś innego.

– Och – bąknął Arseniusz. – Wypatrywałem kogoś w szatach bractwa i eee… nieco starszym wieku.

Ambrosius pokręcił głową, wyraźnie rozbawiony.

– Nie wiedziałem, że w tych wszystkich bujdach, które rozpowiadają, zrobiono ze mnie starca.

– No nie. Niezupełnie – plątał się Arseniusz. – Myślałem tylko, że… mistrz z waszym doświadczeniem… musi być, eee… doświadczony… Wiele o was słyszałem. Czy mógłbym, eee… obejrzeć wasz miecz?

Ambrosius rozparł się wygodnie. Na wąskich ustach pojawił się ironiczny uśmieszek.

– Oczywiście, że nie, drogi mistrzu Arseniuszu. To wbrew obyczajom bractwa. Ale jeśli nadal uważasz, że ograbiłem i zamordowałem prawdziwego Ambrosiusa, chodźmy na górę, gdzie pokażę ci listy, patenty, nakaz egzekucyjny i wyjawię kilka nieznanych laikom tajemnic naszego stowarzyszenia, wymienię skład Wielkiej Rady i chętnie podyskutuję o technicznych szczegółach naszego zawodu. Kiełbasę i wino zaniosą nam na górę.

Arseniusz poczuł, że oblewa się rumieńcem.

– To niekonieczne – bąknął.

Ambrosius wstał.

– Ależ tak. Będzie nam znacznie wygodniej. I tak chciałem spytać cię, mistrzu, o kilka ważnych spraw. A o ważnych sprawach łatwiej mówić bez świadków.

Wspięli się na poddasze po wąskich jak drabina schodach. Izdebka, którą wynajmował Ambrosius, była maleńka i nędzna. Za całe urządzenie służyło wąskie łóżko i stół z dwoma zydlami. W powietrzu panował zaduch i wszechobecny zapach pleśni.

Porządny, choć nieco sfatygowany kufer podróżny mistrza katowskiego zajmował prawie jedną czwartą pomieszczenia. Papiery i glejty bractwa leżały niedbale ciśnięte na łóżku, ale Arseniusz natychmiast zauważył, że miecz ukryty w pięknej czarnej pochwie został starannie powieszony na kołku.

Przyniesiono wino i drugą kaczkę, a Ambrosius wbrew protestom swego gościa wyrecytował skład Rady, podał tajne hasła i opowiedział kilka historyjek, które nigdy nie dotarły do uszu laików. Potem, oparłszy łokcie na stole, pochylił się ku Arseniuszowi.

– Teraz, gdy już cię przekonałem o swojej tożsamości, drogi mistrzu, zechciej opowiedzieć mi nieco więcej na temat sprawy, dla której mnie wezwano. Nakaz egzekucyjny oferuje bardzo skąpą ilość szczegółów. Wiem tylko, że troje doświadczonych mistrzów katowskich nie podjęło się zadania. Dlaczego?

Arseniusz westchnął.

– To skomplikowany przypadek, zakrawający na tajemnicze fatum. Spróbuję zacząć od początku. Gwalbert, pan Szarej Wody, miał cnotliwą i kochającą małżonkę, która powiła mu pierworodnego syna. Nieszczęście chciało, że gdy chłopiec dobiegał trzeciego roku życia, pani Blanka umarła. Gwalbert, choć bardzo nad tym bolał, wkrótce ożenił się powtórnie, aby dziecko nie wychowywało się bez kobiecej opieki. Wkrótce nowa małżonka, pani Sulpicja, urodziła dziewczynkę, a kilka miesięcy temu chłopca. Niestety, radość z narodzin drugiego syna nie trwała na dworze długo. Ledwie pani Sulpicja wstała z połogu, wydarzyła się tragedia. Kawaler Sydoniusz, daleki kuzyn pani, oszalał. Zamordował podstępnie najstarszego chłopca, syna Gwalberta i Blanki, a następnie jego przyrodnią siostrę. Próbował też zabić panią Sulpicję i prawdopodobnie knuł również mordercze plany w stosunku do noworodka.