Изменить стиль страницы

Klęczałem w kałuży krwi, a srebrny sierp noża uśmiechał się do mnie. Przyjacielu, gdyby Margot widziała, jak wygląda kuchnia! Nie wyobrażasz sobie afery. Zaraz, chyba zostało coś jeszcze do sprawdzenia. Jakość perły. Nie znam się na biżuterii, ale z pewnością potrafię ocenić, czy jest prawdziwa.

Zabrałem milczącego, srebrnego pod warstwą krwi przyjaciela ze sobą. Idąc, znaczyliśmy trop ciężkimi kroplami szkarłatu. Pochyliłem się nad łóżeczkiem. Moja córka spała. Słodki bobasek z mięciutką chmurką niemowlęcych włosków nad czołem.

– Hej – szepnąłem. – Kim jesteś? Jedną z nas?

Otworzyła oczy. Niebieskie, nie orzechowe. Moje. Wpatrywały się we mnie uważnie, długo. Wreszcie na usta zaczął jej wypełzać uśmiech. Porozumiewawcze, łotrowskie skrzywienie warg, wcale nie dziecięce. Mrugnęła do mnie i zachichotała. Ostry, nieprzyjemny dźwięk przypominał grzechotanie.

Nagle zaczęła się przeistaczać. Patrzyłem zafascynowany, jak wydłuża się głowa, przybierając kształt obłego grotu, powiększają oczy, czerwieniejące niczym dwa olbrzymie rubiny, nos przemienia się w rogowy grzebień, a usta w szeroką szramę skrywającą ostre jak igły zęby. Ciało wydłużyło się także, porosło delikatną, mieniącą się złotem i czerwienią łuską, wykształciło zwężający się ku końcowi ogon zwieńczony kostną maczugą z hakiem przypominającym żądło. Ręce i nogi mego pięknego dziecka wywinęły się nienaturalnie do tyłu, jakby zamierzało zrobić mostek, odsadziły się na sztywnych stawach od tułowia, uniosły ciało w górę. Dłonie i stopy miały krótkie palce, zakończone potężnymi, zakrzywionymi szponami. Moja córka wyśliznęła się z cudowną zwinnością z pieluch i kołdry, a wtedy stwierdziłem z zachwytem, że jej pierś i brzuch stały się teraz grzbietem ozdobionym rzędem

Więzy krwi pic_9.jpg

kostnych wypustek. Głowa jednak wciąż zwrócona była twarzą do góry, czerwone oczy mrugały do mnie, a pozbawiona warg paszcza kłapała igłami zębów tuż przed karkiem. Miejsce, gdzie dawniej znajdowało się ciemię, stanowiło teraz koniec grotowatego łba, wzmocniony twardymi, zachodzącymi na siebie łuskami. Była taka piękna! Zwinna, szybka, zwrotna, niczym język płomienia.

Patrzyłem na nią z zachwytem i lękiem w sercu. Nigdy w życiu nie czułem takiej dumy. Moje dziecko, moja córka. Jakże mnie przerastała. Jej doskonałość nie miała skazy. Ze szramy ust nieustannie wydobywał się chichot. Czerwone oczy płonęły.

Nie śmiałem się odezwać. Buszowała w łóżeczku między pościelą, zręczna i gibka. Wtem spojrzała mi prosto w oczy, mrugnęła ponownie i błyskawicznie wspięła się po prętach łóżka, aby zbiec na podłogę, głową w dół, czepiając się drewnianej konstrukcji szponami dłoni i stóp oraz hakiem ogona. Śmignęła w głąb mieszkania, z chichotem i chrobotem pazurów o podłogę.

Czułem straszny wstyd, że śmiałem zwątpić w czystość jej krwi. Była przecież najwyższej próby, idealna. Przepraszałem w myślach moje doskonałe, potężne dziecko, wiedząc ponad wszelką wątpliwość, że nie zna takich słów jak przebaczenie czy przywiązanie. Nigdy nie stanę się godny roli, jaką mi przydzielono. Wszystko, co mogę zrobić dla przyszłości córki, to wywiązać się z zadania.

***

Wróciłem do pracowni. Siedzę tam nieprzerwanie, sam nie wiem, godziny, dni? Ręce mam brunatne od skrzepłej krwi. Lepię figurki. Tworzę potwory. Moich braci, moje dzieci. Czasami dopada mnie rozpacz. Krzyczę wtedy, niszczę zrobione wcześniej modele, zabijam te dzieci, które są kalekie. Nie ma miejsca na niedoskonałości. Potem płaczę, rozmazuję łzy i smarki palcami pokrytymi skorupą krwi. Wtedy, na krótko, krew Margot znowu ożywa intensywną czerwienią. Żeby się uspokoić, czytam księgę. Święte znaki Przedwiecznych. Imiona, atrybuty, zaklęcia. Wodzę palcami po wyżłobieniach tłoczonej skóry, wspominając Samantę.

Czasem popadam w zniechęcenie. Tracę nadzieję, gapię się w ślepia stworów, które nigdy nie staną się idealne. Jesteś kluczem, powtarzam sobie, ale nie mam już siły. Wtedy siadam i nasłuchuję. Słyszę ciężkie, nieporadne szuranie w kuchni i monotonny szept. To moja żona obija się o meble, upuszcza bez przerwy butelkę z pokarmem dla Perełki, w beznadziejnych, wciąż ponawianych próbach zagrzania dziecięcej zupki. Biedaczka, straciła na urodzie, przysięgam wam. Gdyby mogła się teraz zobaczyć, umarłaby ze wstydu.

Ale nie ją pragnę usłyszeć. Czekam na chrobot zakrzywionych pazurów i wysoki, zgrzytliwy chichot. Jest. Dobiega z salonu. Cichy odgłos skrobania, kiedy smuga złota i czerwieni wdrapuje się na ściany, buszuje w kredensie. Otworzę świat dla ciebie, moje dziecko.

Niedługo, wiem. Mam chwile załamania, ale robię postępy. Pracuję bez przerwy. Wiem, że niebawem ujrzę światłość Przedwiecznych w ślepiach jakiejś szkaradnej, tandetnej figurki z modeliny.

Boicie się? Powinniście. To już niedługo. Może zaraz, może nawet w tej chwili. A wtedy świat będzie należał do bogów i do cudownych, gibkich istot, które nie wiedzą, co to litość czy miłosierdzie.

Poczekajcie. Trochę. Tak jak ja. To już niedługo. Wiem. Czekam. Czekam. Czekam.

2004

Spokój Szarej Wody

To było wyzwanie. Kawałek do antologii o katach. Ponura sprawa. Kat, rzecz jasna, musi katować. Więc krew, pot i łzy, ciemne lochy, okropne machiny i wrzaski torturowanych. Chciałam tego za wszelką cenę uniknąć, po trosze z powodu ponurości tematu, po trosze z przekory.

W ten sposób powstał mistrz Ambrosius, dandys, bękart, mistrz fechtunku, utalentowany rysownik i kat-psychopompos.

Spokój Szarej Wody

Miecz uniesiony wysoko w górę lśnił jak ostry, cienki sopel na tle bezchmurnego nieba. Mistrz Arseniusz trwał w bezruchu, doskonale skoncentrowany. Na suchej, ascetycznej twarzy zastygł wyraz skupienia. Zamknięte powieki nawet nie drgnęły. Wyglądał jak posąg z białego marmuru.

Tłum na dziedzińcu zamarł w oczekiwaniu, nieruchomy i cichy, jakby czas nagle się zatrzymał zamarznięty na końcu wzniesionego ostrza. Trybuny, szare kamienne mury dworu, ciemne plamy drzew w ogrodzie wydawały się nienaturalnie płaskie i bezbarwne, jak sztych wyryty sprawną ręką na błękitnej tafli nieba.

Nawet skazana na ścięcie kobieta klęczała bez ruchu, zupełnie spokojna, jakby bała się niestosownym zachowaniem zakłócić misterium.

– Niech powróci spokój. Niech zapanuje prawda.

Poważny głos Arseniusza zabrzmiał w ciszy dziedzińca przejmująco i mocno. Srebrny sopel opadł ze świstem na obnażony kark klęczącej. Pomocnik mistrza natychmiast schylił się po głowę, błyskawicznie uniósł ją za włosy i umieścił w srebrnym stojaku ustawionym naprzeciw pnia w taki sposób, by twarz była zwrócona w stronę zdekapitowanego ciała. Przez tłum przebiegło westchnienie. Struga czerwonej, gorącej krwi buchała prosto do srebrnej wanny, nie rozpryskując się na deskach szafotu.

Mistrz Arseniusz oparł czubek miecza o podłogę podestu, wsparł na rękojeści lewą dłoń. Pomocnik szybko usunął się za plecy swego chlebodawcy. Arseniusz czekał skupiony i spokojny.

Krew tryskająca z przeciętej szyi trupa zaczęła czernieć. W srebrnej wannie zakipiały bąble szkarłatnej cieczy, która spieniła się i momentalnie zmieniła barwę na atramentową czerń. Przez tłum przebiegło kolejne westchnienie.

Siedzący pośrodku trybuny Gwalbert, pan Szarej Wody i okolicznych włości, odwrócił wzrok od szafotu. W milczeniu przyglądał się własnym palcom. Twarz miał kamienną, jakby wyciosaną z bryły granitu, na pozór pozbawioną wyrazu, lecz drobne skrzywienie ust i cienie wokół oczu znamionowały z trudem skrywany smutek.

Młoda kobieta siedząca po jego lewej ręce, ubrana w kosztowną, sztywną suknię, wydawała się pozbawioną życia lalką. Wyprostowane plecy przylegały do oparcia fotela, dłonie białe i nieruchome jak martwe gołębie spoczywały na kolanach. Złote włosy zaplecione w kunsztowny kok wyglądały niczym osobliwa korona. Piękna, owalna twarz o regularnych rysach odznaczała się chorobliwą bladością za sprawą grubo nałożonego makijażu. Rzęsy i powieki starannie pomalowano na czarno, a maleńkie usta lśniły jaskrawą czerwienią niczym kropla świeżej krwi. Tylko żółte oczy pani Sulpicji, małżonki Gwalberta, płonęły życiem, wpatrzone w scenę na szafocie.