Изменить стиль страницы

Marika leżała bez ruchu, w dziwacznym wieńcu na głowie, ze źdźbłami wplecionymi we włosy. Oddychała głęboko, ale wyglądała jak martwa. Jak złożona w ofierze dziwacznemu, okrutnemu bogu. A trawy pachniały tak słodko. Matej poczuł, że znów ogarnia go lęk.

– Marika – wyszeptał przez ściśnięte gardło – proszę, obudź się. Wsiądziemy na Miśka i zabiorę cię do domu. Marika, proszę!

Dziewczyna nawet nie drgnęła, pogrążona w głębokiej śpiączce. Ocknęła się dopiero, gdy przyjechał ojciec, wezwany przez Mateja. Otworzyła oczy i rozejrzała się niepewnym, przestraszonym wzrokiem.

– Tata? – szepnęła.

Wyciągnęła do ojca ramiona i zaniosła się bezradnym, dziecięcym płaczem. Tata wziął ją na ręce i z pomocą Mateja wepchnął do szoferki terenówki.

– Pojadę szybciej – zwrócił się do syna. – Trafisz do domu?

– Pewnie – powiedział Matej.

Tata zatrzasnął drzwi i odjechał na pełnym gazie. Chłopiec wdrapał się na siodło. Pojazd ojca szybko zniknął mu z oczu. Chociaż nie czuł żadnej obecności, nie słyszał głosów, popędził Miśka galopem. Uciekał, chociaż wiedział, że to nic nie da. Czas przesilenia właśnie się rozpoczynał.

***

Marika nie potrafiła wytłumaczyć, jak znalazła się na stepie. Musiała wyjść w nocy z domu i ruszyć przed siebie w lunatycznym śnie. Matka bardzo się przestraszyła, przez kilka nocy spała w pokoju razem z córką. Upierała się nawet, żeby zawieźć Marikę do lekarza, ale ojciec uważał, że nie ma potrzeby.

– Młoda jest, dorasta, to czasem jej się coś w głowie pokręci – uspokajał. – Nic w tym dziwnego.

Ponieważ atak się nie powtórzył, skończyło się na kilku świętych obrazkach, które matka powiesiła w sypialni dziewczyny.

Marika przez kilka dni po wypadku wydawała się nieco oszołomiona, jakby cichsza i trochę wystraszona, lecz szybko wróciła do normy. Po raz pierwszy rodzice zdawali się zadowoleni, że bez przerwy wisi w wirtualu, flirtując z chłopakami i obgadując z rówieśnicami koleżanki.

Przez kilka tygodni nie zdarzyło się nic szczególnego. Aż do dnia, gdy ojciec przyniósł z miasteczka szokującą wieść.

Matej musiał zostać w domu, bo akurat miał szkołę. Schodził właśnie po skończonych zajęciach do kuchni, gdy usłyszał dochodzące z dołu ściszone głosy rodziców. Wiedziony jakimś dziwnym instynktem podkradł się cicho pod drzwi kuchni, przyłożył oko do szpary między skrzydłem a framugą.

Matka załamała ręce.

– No, no, kto by pomyślał. A tak dobrze się trzymał. Chociaż wstyd to powiedzieć, żona i dzieciaki pewno odetchną z ulgą.

Ojciec wzruszył ramionami. W oczach miał niespotykany u niego niepokój.

– Ano, chyba nie – mruknął. – Stary Josif nie umarł zwyczajnie.

– Święta Matko! – zawołała mama ze zgrozą. – Powiesił się?! A przecież Matej ciągle do niego latał! Że też mu pozwalałeś. Stary dureń mógł zrobić dzieciakowi krzywdę! Dobrze, że Bóg uchronił.

Przeżegnała się pospiesznie. Ojciec machnął ręką.

– Gadasz swoje, babo, a wcale nie wiesz o czym. Wcale się nie powiesił. Wygląda na to, że ktoś go zabił. Straszna jatka była. Wszędzie krew.

Oczy matki zrobiły się okrągłe ze zdumienia. Zasłoniła usta dłonią.

– Jezu miłosierny! – wyszeptała wstrząśnięta. – Ale kto? Czemu?

Ojciec pokręcił głową.

– A bo to kto wie? Wszyscy zachodzą w głowę. Stary był dziwak, ale ludzie go lubili. Wrogów nie miał. I żeby coś takiego?

– Święta Matko! Może by jakąś świecę zapalić, pomodlić się?

– Nie zaszkodzi – powiedział ojciec cicho. – Bo wiesz, tam się coś dziwnego stało.

– Co może być dziwniejszego, niż pozbawić człowieka życia! – obruszyła się matka.

Tata westchnął.

– Wszędzie, na ścianach, na każdej kartce, każdym obrazku, każdym świstku, był taki sam napis. Podobno zrobiony krwią.

– Jaki, Boże kochany? – wyszeptała matka, której cała historia powoli przestawała się mieścić w głowie.

Ojciec wzruszył ramionami.

– Dziwny jakiś. Podobno: Ojciec Traw.

Matej nie słuchał dłużej. Wycofał się do swego pokoju z bijącym sercem i spotniałymi dłońmi. Zaczęło się, pomyślał.

Nie pomylił się. Na trzeci dzień od morderstwa Josifa Marika znowu zniknęła. Szukali jej tak jak poprzednio na stepie, ale nie znaleźli. Kiedy ojciec zdecydował się wezwać pomoc z miasteczka, okazało się, że nie tylko Marika zaginęła. Znikły wszystkie dzieci między czternastym a osiemnastym rokiem życia.

Rodzice odwieźli Mateja do domu i zostawili, przykazując, żeby pod żadnym pozorem nie ruszył się za próg. Miał ich natychmiast zawiadomić, gdyby siostra wróciła. Sami pojechali do sąsiedniego gospodarstwa organizować akcję poszukiwawczą wraz z sąsiadami.

Do późnego wieczora Matej siedział sam w domu. Nigdy budynek nie wydawał mu się taki wielki i taki pusty. Próbował czytać, uczyć się, a nawet modlić, lecz nie potrafił. Dygocząc ze strachu, czekał na powrót rodziców. Pojawili się w domu późnym wieczorem, po długich, bezowocnych poszukiwaniach. Marika nie wróciła.

Matej leżał w łóżku, nie mogąc zasnąć. Za oknem po czarnym aksamicie nieba wspinały się mozolnie oba księżyce. Kiedy stanęły na wprost okna, chłopiec zauważył, że oba osiągnęły idealną pełnię. Długo patrzył w blade, surowe oblicza na niebie i prosił, sam nie wiedział kogo, Boga, Ojca Traw, obcą planetę, która stała się ich domem, żeby Marika wróciła i wszystko było jak dawniej. W końcu zmęczony zasnął.

***

Obudziło go wściekłe szczekanie Burka. Wyjrzał przez okno, lecz nie dostrzegł niczego dziwnego. Może Marika wróciła, pomyślał przelotnie. Ale pewnie nie, przecież pies by nie szczekał. Już miał się położyć do łóżka, gdy zobaczył jakiś cień przemykający pod ścianą stodoły. Złodziej? Serce zabiło mu mocniej. Niemożliwe. Kto by miał ich okraść w tej głuszy? Z czego? Wszyscy farmerzy trzymali pieniądze w bankach, tak zabezpieczone, że nie mogli dokonać transakcji wykraczającej poza określony przez nich niewysoki limit bez udania się do filii. Niezbędne rzeczy zamawiali przez Sieć. Złodziej? Przecież tu żyło się praktycznie bez pieniędzy.

Gdy Matej nabrał pewności, że coś mu się przywidziało, zobaczył drugi cień. I trzeci. I wiele innych, kryjących się w ciemności. Jeden przebiegł długimi susami między stodołą i stajnią. W ostrym świetle pełni jego sylwetka odcinała się wyraźnie, srebrnoczarna, jak narysowana twardym ołówkiem. To był chłopak, piętnasto-, może szesnastoletni, całkiem nagi, jeśli nie liczyć plecionki z traw zawiązanej w pasie i na kostkach nóg. Unosił głowę, węsząc jak zwierzę. Blask pełnego księżyca na chwilę oświetlił podniesioną twarz, oczy zalśniły mydlanie, białym bielmem.

Matej wydał stłumiony okrzyk, chwycił się framugi, żeby nie upaść.

– To sen – powiedział na głos.

Szczekanie psa urwało się raptownie. Niemal w tym samym momencie drzwi do domu otworzyły się z trzaskiem i na ganku stanął tata. W ręce trzymał strzelbę.

– Kto tam?! – zawołał ostro. – Marika, to ty?

A potem Matej nie miał już żadnych wątpliwości, że śni. Z ciemności skoczyło na ojca dwóch nagich, przybranych w trawy chłopaków. Nie poruszali się jak ludzie. Wykonywali jakieś zwierzęce skoki. Obnażone we wściekłym grymasie zęby wyglądały jak kły. Ojciec zachwiał się, krzyknął, upadł obalony impetem ataku. Strzelba huknęła, a w kłębowisko ciał skoczyły następne dwa cienie, dziewczyna i chłopak. Broń, odrzucona przybraną w plecionkę ręką, upadła daleko na podwórze, zgnieciona jak blaszana zabawka. Atakujący musieli mieć niespotykaną siłę. Ojciec szamotał się, krzycząc, a jego przekleństwa szybko zmieniły się w rozpaczliwe wrzaski. Twarze i ciała napastników spływały czymś gęstym i lepkim. To krew, pomyślał Matej zupełnie spokojnie. Przecież śpi i roją mu się dziwaczne koszmary. Zaciskał dłonie na framudze okna. Patrzył.

Na ganek wypadła matka. W dłoniach ściskała nóż. Zanim zdążyła rzucić się ojcu na pomoc, skoczyły na nią dwie gibkie, zwinne dziewczyny. Poruszały się z jakąś chorą, nieludzką gracją. Ich ślepe oczy łyskały mleczną bielą. Wysoki, ostry krzyk matki mieszał się z jękami ojca.