Изменить стиль страницы

Odbity w rozszerzonych źrenicach chłopca potwór ogromniał, wypełniając cały świat. Uśmiechał się dobrotliwie ustami pełnymi much i przywoływał go, przywoływał wprost w swoje martwe, pełne tajemnic ramiona tak obrzydliwie i kusząco zarazem, że kiedy zduszony krzyk nie pozwolił nabrać oddechu, a napięcie stało się nie do zniesienia, dzieciak musiał obrócić się i uciec, choć trup, który na to czekał, pobiegł za nim, goniąc go wytrwale w jego dziecinnych strasznych snach przez wiele nocy z rzędu.

***

Cornet znów wpatrywał się w okno. Wieże katedry wyciągały w górę ramiona, jakby oczekiwały stamtąd pomocy. Po niebie włóczyły się chmury nabrzmiałe wściekłością i deszczem, czekając na pretekst, żeby wybuchnąć, niby małolaty z ulicznego gangu.

Ogromne poddasze, gdzie mieścił się apartament Cruksa, tonęło w półmroku. Po obu stronach parapetu przykucnęły kamienne gargulce. Położył rękę na łbie jednego z nich. Czekał. Był pewien, że przyjdą właśnie dzisiaj. Czuł to. Cienka biała nić przecięła niebo, w oddali rozległ się niski pomruk burzy. Czy można sobie wyobrazić lepszą noc na wizytę rodziny? Najpierw poczuł przebiegający wzdłuż kręgosłupa dreszcz, a potem przyspieszone uderzenia serca, niezawodny system alarmowy.

Poruszali się bardzo cicho. Usłyszał ich, gdy już weszli do wnętrza. Nie napotkali żadnego oporu, bo odesłał swoich ludzi. I tak nie zdołaliby ich powstrzymać.

Cornet stał na pozór spokojnie, nie odrywając wzroku od okna, ale nerwy miał napięte jak struny.

– Walka z nami na nic się nie zda, Calderon – usłyszał za plecami znajomy głos. – Wiesz, że mam rację.

Odwrócił się, opierając pięść na biodrze. Na ustach drgał mu uśmiech, który nie sięgał oczu. Pośrodku dywanu stali Argus Saffon i Ivo Mius. Drzwi pilnowało dwóch ludzi.

– Postanowiliście mnie odwiedzić po latach? – spytał. – Gdybyście zawiadomili wcześniej, mógłbym się lepiej przygotować na wasze przyjęcie. A tak, cóż, musimy się zadowolić tym, co mamy.

– Nie igraj z nami! – warknął Ivo. – Jesteś całkowicie w naszych rękach.

Crux lekko skinął głową.

– Na to wygląda.

– Pójdziesz z nami, Cornet – odezwał się Argus. – Sykstus życzy sobie z tobą rozmawiać. Nie próbuj żadnych sztuczek, ostrzegam. Nie masz szans. Jesteś chory i w dodatku sam. Dorwaliśmy cię, Calderon. To koniec. Lepiej, żebyś zdał sobie z tego sprawę.

Crux dotknął kciukiem podbródka.

– Dajcie mi chwilę, żebym się oswoił z tą myślą – powiedział.

Powoli obrócił się ku oknu. Jeśli miał spróbować ucieczki, to tylko teraz. Wbrew pozorom Ivo stanowił o wiele większe zagrożenie od potężnie zbudowanego, starszego Saffona. Cornet położył dłonie na parapecie. Chłód popłynął przez palce jak prąd.

– W porządku, porozmawiam z Sykstusem – zaczął i błyskawicznym ruchem posłał mały srebrzysty nóż, który do tej pory bezpiecznie drzemał w jego rękawie, prosto w pierś Iva. Równocześnie lewą ręką wyszarpnął ukryty pod parapetem pistolet, strzelił raz do Argusa i po dwa razy do goryli pilnujących wejścia. Oni także sięgali już po broń, ale Crux natychmiast dał nura za ogromny wiktoriański fotel. Huk wystrzałów wstrząsnął ścianami jak krzyk. Jedna z kul minęła głowę Corneta o milimetry, gdy pod osłoną mebli przemykał ku drzwiom. Zaryzykował zerknięcie na środek pokoju.

Ivo, charcząc, dogorywał na podłodze. Saffon, zgodnie z oczekiwaniami Cruksa, próbował go ratować, jeden z goryli leżał nieruchomo przed progiem, a drugi z wyrazem oszołomienia wpatrywał się w rosnącą w oczach czerwoną plamę na brzuchu. Cornet rzucił się do wyjścia. Nie spodziewał się, że wszystko pójdzie tak łatwo. Właściwie był pewien, że jego atak okaże się tylko honorową manifestacją. Nie mógł uwierzyć, w jaki sposób Argus, a przede wszystkim Ivo dali się nabrać na tak prymitywną sztuczkę. Byli po prostu zbyt pewni siebie.

Przeskakując nad ciałem zabitego goryla, kątem oka zauważył podrywającego się Saffona. Rzucił się schodami w dół, już niemal pewny zwycięstwa, gdy nagle jakieś żelazne kleszcze chwyciły go wpół, podrywając w górę, miażdżąc żebra i uniemożliwiając zaczerpnięcie oddechu. Poczuł kwaśny odór, przed sobą ujrzał zamyśloną, jakby nieobecną twarz z bladymi martwymi oczami. Usta były zaszyte grubą czarną nicią. Pies, przemknęło mu przez myśl. Cholera, to rzeczywiście koniec! Martwiak uderzył jego głową o ścianę i zapadła ciemność.

***

Koral ocknęła się niespodziewanie w samym środku głębokiego snu. Przez chwilę była zbyt oszołomiona, żeby zdawać sobie sprawę, gdzie się znajduje. Rozpoznała masywne kolumny podtrzymujące baldachim i znajome sylwetki mebli. To mój pokój, zrozumiała. Coś jednak musiało się zmienić, bo poczuła dreszcz podświadomego niepokoju. Instynkt kazał jej spojrzeć na ścianę z lustrem. Mleczna poświata spływała z jego tafli ciężkimi kroplami, spadała na podłogę, pełzła po dywanie. Oczy Koral rozszerzyły się z przerażenia. Wydała stłumiony okrzyk, gotowa zerwać się z łóżka w panicznej ucieczce, gdy wszystko znikło. Lustro wydawało się całkiem zwyczajne, obojętnie odbijało ciemność pokoju poznaczoną niewyraźnymi plamami sprzętów. Jednak dobiegał z niego dziwny szmer. Jakby ciche szuranie towarzyszące niepewnemu przesuwaniu się czegoś.

Wysunęła się spod kołdry. Szła w stronę trema drobnymi, powolnymi krokami, jak w transie. Wysunięte w przód ręce dotknęły tafli. Była zimna. Koral spojrzała w głąb zwierciadła i zachłysnęła się oddechem. W rogu pokoju leżał zakrwawiony mężczyzna. Błyskawicznie obróciła głowę, jej przerażone spojrzenie badało wszystkie kąty i załomy mebli. W pokoju nie było nikogo prócz niej. Znów odwróciła się do lustra. Mężczyzna z wyraźnym trudem usiłował się podnieść. Długie czarne włosy zasłaniały mu twarz. Jasną niegdyś koszulę pokrywały rdzawe, lepko lśniące plamy. Włókna puszystego dywanu chciwie piły gasnącą czerwień.

Koral odruchowo naparła dłońmi na taflę, która ustąpiła bez oporu. Dziewczyna zrobiła krok do przodu i znalazła się we wnętrzu lustrzanego pokoju. Gdy spojrzała w głąb srebrnej ramy, ujrzała swoje łóżko ze zmiętą pościelą, komódkę i starą dębową szafę. W pomieszczeniu stały ich dokładne odbicia, ale tak jak zawsze podejrzewała, będąc dzieckiem, niewidoczne w zwierciadle fragmenty pokoju wyglądały całkiem inaczej. Zamiast stoliczka z marmurowym blatem stał orzechowy sekretarzyk, a toaletkę z kosmetykami zastąpiła elegancka etażerka.

To sen, uznała Koral, przestając się czemukolwiek dziwić. Przyklękła obok leżącego. Jego włosy nie były czarne, jak poprzednio sądziła, tylko brązoworude. Nie mogła dostrzec żadnej rany, chociaż miała pewność, że to jego krew plami dywan. Wyciągnęła rękę, żeby go dotknąć. Wtedy drgnął, unosząc lekko głowę. Zobaczyła szczupłą, pociągłą twarz o ostrych rysach. Takie twarze miewali kondotierzy, rycerze i okrutni książęta na obrazach dawnych mistrzów. Koral bez trudu mogła go sobie wyobrazić z mieczem u boku i pogardliwym grymasem na ustach. Teraz wargi miał czerwone od krwi, której rozmazane smugi znaczyły też czoło i policzki.

– Jesteś ranny? – spytała. – Jak mam ci pomóc?

Ciemne oczy starały się z trudem skupić na niej spojrzenie. Nie odezwał się jednak. Być może nie mógł. Nigdy nie widziała tyle krwi. Czuła jej zapach, słodkawy i drażniący.

Światło rozbłysło nagle niby pękająca petarda. Do pokoju wszedł przystojny młody mężczyzna o jasnych, zaczesanych za uszy włosach.

– No, no – powiedział. – Zdaje się, że mamy gościa.

W jego szarych tęczówkach kryło się coś nieprzyjemnego, co psuło regularność ładnych rysów. Podniosła na niego wzrok.

– Ten człowiek jest ranny – zaczęła. – Chciałam mu pomóc…

– Wcale nie jest ranny – przerwał.

Spojrzała na leżącego. Zamknął oczy i zdawał się nie słyszeć ani słowa. Był śmiertelnie blady.

– W takim razie jest chory.