– Woda w studni jest nieczysta, czy tak? – odezwała się suchym, starczym głosem Luana.

Siostra rzuciła skrybie pełne wyrzutu spojrzenie.

– Tak, matko – odparła cicho. – Chciałyśmy oszczędzić ci wiedzy o tej zgryzocie.

– Niepotrzebnie zgoła. A teraz sprowadźcie mnie na dół. No, nie ociągaj się, dziecko – dorzuciła zdumiewająco raźnym głosem. – Moje krzesło. Szybko!

Mniszka bez zwłoki podreptała w kąt komnaty, gdzie stało wyściełane krzesło na kółkach, sporządzone specjalnie dla opatki przez rzemieślników z Brionii. Luana przywołała skrybę i z jego pomocą uniosła się z posłania. Jej palce zacisnęły się na jego ramieniu jak szpony i przez chwilę czuł kwaśny, dławiący zapach choroby. Z trudem ukrył grymas obrzydzenia. Na szczęście dotyk nie trwał zbyt długo, zakonnica zaraz podtoczyła krzesło i mógł się bezpiecznie cofnąć do pulpitu, gdzie spoczywał cenny manuskrypt. Ale starucha od razu to spostrzegła.

– Ty także chodź z nami, braciszku.

Nienawidził, kiedy zwracała się do niego tym zdrobnieniem. Miał wrażenie, że z niego kpi.

– Przypatrzysz się – dodała – abyś lepiej zdał świadectwo z naszych zajęć.

W ostrym, południowym słońcu mury klasztory stały się nieomal białe. Przy studni nie było nikogo, ale na wieść, że przeorysza wyszła ze swej celi, mniszki zbiegły się z całego klasztoru, aby ją powitać. Od razu też na dziedzińcu skądeś zaroiło się od błagalników, w przeważającej części kobiet z dziećmi na ręku, które przybyły prosić o błogosławieństwo Luany. Łaskawie dotykała ich drżącymi dłońmi, gładziła główki niemowląt i przygarniała, co większe dzieci, choć nawet skryba widział, że była już bezmiernie słaba. Wreszcie zdołali ją przepchnąć przez ciżbę ku cembrowinie zakrytej grubą warstwą desek.

– Podnieście pokrywę – rozkazała Luana.

– Ależ, matko, woda jest nieczysta… – sprzeciwiła się słabo jedna z sióstr.

– Dobrze, więc – opatka wymacała skraj wieka – sama to uczynię.

Spoza kobiet wysunął się mężczyzna z toporem na ramieniu.

Skryba rozpoznał w nim ogrodnika, który mieszkał w małym domku tuż przy klasztornym murze. Podobno niegdyś był czarnoksiężnikiem i przybył tu prosić Luanę, by odpuściła mu dawne zbrodnie, a kiedy z nią pomówił, postanowił na zawsze zostać. Jego obecność w żeńskim klasztorze napawała skrybę świętym oburzeniem, ale za życia przeoryszy nic nie mógł uczynić, szczególnie, że ogrodnik zdawał się zawczasu odgadywać jej życzenia i od nikogo więcej nie przyjmował rozkazów.

Właściwie, pomyślał skryba, dziwna jest ta zażyłość sługi demonów i świątobliwej niewiasty. Gdyby oboje byli młodsi, kto wie, co jeszcze mogłoby się zdarzyć…

Ogrodnik rzucił mu ironiczne spojrzenie, zupełnie jakby odczytał tę myśl w jego umyśle, po czym odsunął go szorstko od studni. Choć już mocno starszy, wciąż był postawnym mężczyzną, a na jego nagich ramionach grały węzły mięśni. Spod topora posypały się jasne drzazgi, pryskając szeroko pomiędzy ludźmi.

– Dobrze – rzekła opatka, kiedy pokrywa została już rozrąbana na części. – Teraz zaczerpnijcie wody.

Dwie mniszki spiesznie podpięły wiadro do kołowrotu, opuściły je na dno i zaraz wyciągnęły z powrotem. Woda była przejrzysta, słońce grało na jej powierzchni lśniącymi refleksami.

Luana pochyliła się nad naczyniem z perłą w stulonych dłoniach, po czym zmówiła krótką modlitwę i zaczerpnęła wody.

– Matko! – wykrzyknęła ze strachem służebna mniszka.

Opatka powoli uniosła dłonie do ust. Woda przelewała się przez jej palce, ściekała po łańcuszku z perłą na cembrowinę i do wnętrza studni. Luana tymczasem piła powoli, smakując każdy łyk.

– Jest dobra – oznajmiła spokojnie; na jej wargach i brodzie osychały krople. – Sami spróbujcie.

Skryba cofnął się odruchowo – kilka dni temu widział trupa kobiety, która umarła od trucizny, zanim jeszcze zdążyła wyjść poza klasztorny mur – i żadna z mniszek nie kwapiła się usłuchać przeoryszy, więc ostatecznie ogrodnik napił się pierwszy. Luana nie czekała dłużej. Dała znak, aby odprowadzono ją do celi. Skryba ruszył jej śladem. Bez przykrości przyjąłby śmierć ogrodnika, lecz nie zamierzał tkwić w środku ludzkiej tłuszczy, kiedy, przerażona kolejnym zgonem, rzuci się na oślep do ucieczki.

Ale jeszcze w krużgankach dobiegła ich nagła wrzawa i nie były to okrzyki trwogi.

– Cud! – wołano na dziedzińcu. – Mateczka Luana uczyniła cud!

Skryba spojrzał na nią niechętnie, szukając w twarzy opatki znaków triumfu. Nie odnalazł ich jednak. Krańcowo wyczerpana, przeorysza przymknęła oczy i siedziała bezwładnie, z głową opuszczoną na ramię. Na podołku, w zaciśniętych palcach, wciąż trzymała perłę i skryba pomyślał, że po jej śmierci każe oprawić cudowny klejnot we wspaniały relikwiarz. Niech Brionia zachowa sobie doczesne szczątki opatki, nie dbał o nie. Lecz ta ogromna, przeczysta perła była nie tylko znakiem Najwyższego, ale też obiektem jego szczególnych łask, należało, więc wywieźć ją z miasta czarodziejów w jakieś godniejsze miejsce, gdzie znajdzie stosowną oprawę i przyczyni nowych cudów. Uśmiechnął się do siebie. Jego ojczysty klasztor z pewnością chętnie przyjmie ów wyjątkowy przedmiot.

Luana rozwarła powieki.

– Nawet o tym nie myśl – ostrzegła, zazdrośnie zaciskając palce na perle. – Ta rzecz jest znakiem przymierza, które zawarłam dawno temu, i zabiorę ją ze sobą do grobu.

* * *

Diamante stał bezradnie w deszczu, przyglądając się, jak ojciec kreśli magiczne kręgi wokół grobu Arachne. Już nie próbował go przekonywać, że wewnątrz jest jedynie trumna pełna ziemi, bo ciała Severa i jego ukochanej małżonki znikły w głębinie Golfo delle Lacrime. Rocco nie uwierzyłby w jego zapewnienia, najwyżej kazałby jednemu z golemów bić chłopca, póki ten nie zamilknie. Odkąd poseł z Lirne z ledwie skrywanym śmiechem zagadnął władcę, czy prawdą jest, że w cytadeli zalągł mu się wyjątkowo szkodliwy pasożyt, Rocco winił syna, że uczynił go obiektem powszechnych szyderstw, i bez opamiętania wymierzał mu kary. Diamante nauczył się z nieruchomą twarzą znosić kolejne wybuchy ojca, a teraz wolał moknąć, choćby do białego świtu, niż otwarcie mu się przeciwstawić.

Dzisiaj Rocco był, bowiem w szczególnie złym nastroju, jak zwykle zresztą, kiedy musiał wezwać obcych magów, by wspomogli go w rzeczy, która opierała się jego zaklęciom. Wypełnienie misji bynajmniej nie gwarantowało wdzięczności księcia i obaj hierofanci, pomagający mu wytyczyć kręgi wokół mogiły, byli tego doskonale świadomi. Nawet, jeśli ich zaklęcia poskutkują, potężne monstra, służące od wieków książętom Brionii, mogły ich rozszarpać, a ciała wrzucić w biegnące do portu kanały. Jednak niepowodzenie oznaczało pewną śmierć, trudzili się, zatem ile sił pod czujnym okiem lamii i harpii, które przyglądały im się z blanków najbliższej wieży.

Stojący obok chłopca golem westchnął chrapliwie, kiedy z twarzy spłynęła mu kolejna warstwa gliny. Czekali na deszczu już od wielu godzin, pilnując, aby nikt niepowołany nie zbliżył się do tego miejsca, i ich ciała zdążyły nasiąknąć wodą niby gąbki. Diamante z przerażeniem patrzył, jak rysy potworów rozmywają się, a zaciśnięte na magicznych głowniach palce zmieniają się w bezkształtne bryły błota. Wcześniej nie zwracał uwagi na kruchość stworzeń Rocca, podobnie jak ojciec upajając się siłą, z jaką rozłupywały kamienne bloki i miażdżyły głowy nieprzyjaciół księcia. Teraz jednak nie potrafił zapomnieć słów Arachne i morderczego wdzięku kekropsów, kiedy układały się wokół niej, nucąc wężowe pieśni. Owszem, dla odwiedzających cytadelę golemy były kolejnymi spomiędzy niezliczonych potworów, które stworzono dla wygody i obrony książęcej rodziny – może nieco bardziej topornymi i niezdarnymi od innych, ale przynależnymi temu miejscu jak wszystkie inne. Diamante jednak poznał nieuchwytne znamię, jakie wyciskał na swoich dziełach Severo, i nie potrafił o nim zapomnieć.