Изменить стиль страницы

Zamtuz miał przegniłą strzechę i niskie, pokraczne drzwiczki, zza których dobywał się smród rzygowin, gorzałki i kwasu. Na ławce ryży pachołek obmacywał dziewkę w rozsznurowanym gorsecie, spiwszy ją pierwej do nieprzytomności, bo przelewała mu się w rękach jak martwa. Długie brunatne włosy przesłaniały jej twarz. Wark wciąż siedział w siodle. Koń drobił niepewnie w błocie i podrzucał łbem, gdy kniaziowi wydało się nagle, że spod mierzy skudlonych kłaków błysnęły ku niemu szare oczy Firlejki. Na chwilę zaparło mu dech i chciał, żeby to była ona, durna kuzyneczka, która pozwoliła, aby baśń uniosła ją o wiorstę za daleko. Jednak kiedy pochwycił dziewkę za włosy i pojedynczym szarpnięciem uniósł głowę ku górze, zobaczył jedynie poczerwieniałe od napitku, obce oblicze ladacznicy.

Odepchnął ją mocno, z całej siły. Aż się przewróciła w wysoki śnieg i, nagle oprzytomniawszy, ze zduszonym kwikiem odpełzła pod ścianę chaty.

– Kudy tobie do kniazia, szpetulicho! – zaśmiał się za plecami Warka któryś z drużynników.

Kapłankę znaleźli dopiero na tyłach chaty, w jednej z trzech izb czy też przepierzeń, odgrodzonych tylko zasłoną z poszarpanych koców od wspólnej sali, gdzie gromadka tragarzy i wszelakiego plebsu biesiadowała przy piskliwych dźwiękach gąślików. Szczerbata baba bez cienia skrępowania zwlokła ze służki bogini siwego dziadygę, a drużynnik kopniakiem pognał go precz, nim jeszcze zawiązał troczki u gaci. Ktoś zaklął zduszonym głosem, kiedy światło omiotło twarz kapłanki, odsłaniając purpurowe, postrzępione blizny. Ktoś poszarpał jej policzki zębatym brzeszczotem.

Wark zacisnął palce na wysokim szczycie łóżka. To nie była Firlejka. Nie była nawet do niej podobna. Coś go ukłuło. Nie, nie rozczarowanie, choć przez drobną chwilę pragnął, aby właśnie jego szarooka kuzyneczka leżała w tym barłogu, naga, z nogami szeroko rozrzuconymi przed oczyma wojowników. I jednocześnie sam nie pojmował, dlaczego jego dłoń mimowolnie podskoczyła ku rękojeści sztyletu.

– Ja nie winowata, panie! – Kurwigospodyni wczepiła się wyschłymi szponami w jego rękaw. – Nie winowata, panie! – Próbowała ucałować rękę Warka, ale podręczny oderwał ją i uderzył prosto w gębę, aż jucha się puściła z rozbitych ust.

Baba zaskowytała jękliwie, lecz nie wypuściła z garści kaganka.

– A bodajby cię… – Splunęła na klepisko krwawą śliną i urwała, z przestrachem popatrując na wojowników, którzy tłoczyli się za plecami kniazia jak stado wilków.

– Gadajcie. – Podręczny szturchnął ją w bok. – A kniazia trogać się nie ważcie, bo wam ramiona powyżej łokci urżniem.

– Przecież gadam – zaprotestowała ze strachem baba. – Duchem gadam, nic nie kryję. My ludzie poczciwe, nieżywą ją pode świątynnym murem naszliśmy, własnym sumptem leczyć poczęli i hodowali. Medyka sprowadzilim, co w kamienicy przy samym rynku siedzi, rajcom wedle zdrowotności usługuje. A jaki koszt z tego był! – zaniosła się piskliwie. – Kury trza było świeżej co dnia na rosół i fruktów zamorskich, i chleba białego, i pieprzu, co krew czyści. Wszystko to z miłosierdzia, co mi je bogowie w niebiesiech odpłacą sowicie.

– A ona ci pierwej nie odpłaci, babo? – Wark skrzywił się.

– Gadają ludzie, że trzy srebrne grosze za kapłankę bierzesz – poddał skwapliwie przyboczny. – A chętnych niemało. Zdaje mi się zatem, że dobrze się za kury i pieprz wywdzięczyła.

– Jest prawo w statutach przez kniazia spisanych – rzekł z namysłem Wark – żeby w ogień wrzucić każdego, kto schronieniem, jadłem czy napitkiem wspomoże bluźniercę. A zbiegła kapłanka prawdziwie musiała przeciwko bogini pobłądzić.

– Nie zbiegła. – Kobieta odezwała się po raz pierwszy. – Nie zbiegła, tylko ją za bramy precz wypędzono. Kańczugami. Ale o tym szkoda gadać, kniaziu. Nie mnie spodziewaliście się tutaj znaleźć.

Wark zesztywniał.

– Precz! – Cisnął babie skórzany mieszek, ciężki od srebra, które tego wieczoru zamierzał przegrać w kości. – Wszyscy precz! Na majdanie poczekać, póki nie skończym.

Słyszał za plecami tupot, pomstowania i ostry dźwięk dartego płótna, kiedy drużynnicy wygarniali zza przepierzeń dziewki i bywalców zamtuza. Skoro wszystko ucichło, powoli podszedł do wezgłowia łóżka i przysiadł na niskim stołku, poza zasięgiem ramion kobiety.

– Winna jestem wam życie, kniaziu. – Kobieta uniosła się na łokciu, nieznacznie, jakby długie miedzianozłote włosy ciążyły jej i przyginały do ziemi. – Tak sądzę. Gdyby nie wy, świątynni słudzy pogrzebaliby mnie popod płotem, pomiędzy bluźniercami. A tak pozwolono mi żyć, abym przekazała wam wiadomość.

Wark uniósł kaganek i przybliżył go do krawędzi posłania, aby oświetlić twarz niewiasty. Wodził nim z chłodną, beznamiętną ciekawością, patrząc, jak blask ogienka wydobywa z mroku szkarłatne blizny, zrosty i poszarpane ślady ostrza. Pamiętał zakrzywione ofiarne noże, którymi składano ofiary bogini na ołtarzu pod potężną pękniętą kopułą. Nie sądził jednak, że można ich użyć w podobny sposób. Kapłanka musiała być kiedyś piękna. To, co jej uczyniono, wykraczało poza zwyczajne okrucieństwo Lelki.

– Jaką wiadomość?

– Ja jestem wiadomością – uśmiechnęła się i w potwornie zmasakrowanej twarzy błysnęły drobne zęby. – Nasza pani Lelka jest nazbyt subtelna, by wypowiedzieć słowa, więc rozkazała posłanie wypisać na mojej skórze. Ofiarnym nożem, kniaziu. Kazała lać moją krew na ołtarz z czarnego kamienia, zupełnie jakby szlachtowali owcę. Miałam kiedyś imię, kniaziu… – Jej głos załamał się na chwilę. – Imię i twarz, która była jak oblicza świątobliwych księżniczek na wiekach sarkofagów. A kiedy w refektarzu ktoś szepnął o kniaziowskim dziedzicu zesłanym na pokutę do świątyni, zaśmiałam się, że będzie mój. Ale nasza pani Lelka nie rozumie żartów. I dlatego w tę samą nockę, kiedy was wojownicy odebrali ze świątyni, mnie pachołkowie wywlekli z dormitorium. Za dwa słowa niebaczne. A może i nie. – Zaśmiała się cierpko.

Wark wciąż patrzył na jej twarz, policzek przeorany szkarłatnymi bruzdami, wykrzywiony koślawo kącik ust. Zaczynał pojmować.

– A może i nie – zgodził się Wark.

– Może nie, kniaziu. – Przeciągnęła się leniwie i złotorude włosy opadły na jej twarz. – A może dlatego, że mają w treglańskiej świątyni waszego dziedzica. Kapłanki nie cofną się teraz, Lelka zbyt długo przędła tę nić. Chcecie o niej posłuchać, kniaziu?

Krobak i Lelka, pomyślał, podobni do siebie niczym bliźniaczy władcy, z których jednego poświęcano bogini, kiedy nastał czas nieurodzaju. Jednakowe szare oczy, rysy wyostrzone jak u pustułki. Podczas uczt nie mówili wiele, nawet nie spoglądali ku sobie zbyt często. Z rzadka tylko pojawiały się pomiędzy nimi raptowne, porwane słowa czy gesty. Potem na nowo zapadało milczenie. Wark dostrzegał jedynie kręgi na wodzie, jak wówczas, kiedy ryba muśnie grzbietem powierzchnię: drgnienie Krobakowych ust pod nawisem wąsiska, palce Lelki drobiące chleb i zagniatające go w małe kulki. Wiedział, że toń kryje znacznie więcej, ale nie umiał tam sięgnąć.

Przy Lelce zawsze czuł się bękartem, a urodzenie nie miało nic do rzeczy. Bał się tej siostry o twarzy z suchego pergaminu i bezbarwnych ustach. Zasiadała obok jego ojca niby łowny sokół. I naprawdę była drapieżnym ptakiem, który poluje dla Krobaka gdzieś poza kręgiem światła bijącego od pochodni.

Na koniec zaś Krobak zaufał córce o jeden raz za wiele. Kiedy skrytobójcy przyszli go zabić, nie szukał schronienia w bojarskim dworze, nie ściągał z koszar drużynników, nie próbował się ukryć za gobelinem, jak jego dziadek, zasztyletowany u podnóża ołtarza, pod który usiłował się wczołgać. Nie pomyślał o żadnej z tych rzeczy. Tylko o niej. O nocnym kruku, który przez te wszystkie lata zabijał z jego rozkazu. I za to też Wark jej nienawidził, może nawet bardziej niż za całą resztę.

Bo Lelka nie otworzyła wrót świątyni.

Oczywiście było jeszcze coś, jakkolwiek mocno usiłował o tym zapomnieć. Zawsze jest.

Wark spędził tamtą noc na hulance w gospodzie, pijąc czerwone skalmierskie wino w towarzystwie ladacznic, żonglerów i trefnisiów. Posłaniec, który przyniósł wieść o mordzie, szmat czasu musiał czekać pod bramami karczmy, zanim Wark ocknął się na tyle, by pojąć wagę przyniesionych wieści.