Andrzej Ziemiański

Zapach Szkła

Zapach Szkła pic_1.jpg

ZAPACH SZKŁA

Trawa nagle zaczęła tracić kolor. Nie, wcale nie więdła. Wprost przeciwnie – bujniała, falowała, jakby źdźbłami poruszały jakieś podmuchy wiatru, których ludzie wokół nie byli w stanie wyczuć. Po prostu traciła kolor. Szarzała błyskawicznie, i to tak, że trudno było na nią patrzeć: idealnie jednolita, szara powierzchnia, bez cieni, bez błysków stojącego wysoko słońca. Ktokolwiek tylko spojrzał w centrum zmian, miał spore kłopoty z akomodacją oczu.

– Co to jest? – spytał starszy, otyły pan w „dynamówkach” ledwie trzymających się na ogromnym brzuchu. – Czy państwo widzicie to, co ja?

– O mój Boże – młoda kobieta ubrana w kostium kąpielowy, typowy dla lat siedemdziesiątych (ogromne majty, zakrywające wszystko, co tylko mogły zakryć, i równie wielki biustonosz) uniosła się z koca rozłożonego tuż przy ganku pensjonatu. – Co to jest?

Wielka, szara plama powiększała się powoli, coraz wolniej i wolniej, tworząc niezbyt regularny, poszarpany okrąg. Trudno było ocenić jego średnicę z powodu problemów z akomodacją oczu. Prawdopodobnie trzydzieści metrów. Chwilę później zaczęły szarzeć drzewa. Tak jakby coś wysysało zieleń i brąz. Sama szarość.

Kilkanaście osób, wakacyjnych mieszkańców pensjonatu „Porada”, nie mogło oderwać wzroku od strefy szarości. Było w tym coś niepokojącego, ale jeszcze nikt nie odczuwał strachu. Zjawisko było zbyt dziwne, zbyt niecodzienne, żeby tak od razu się przestraszyć. Dwie studentki, w jakichś koszmarnych płóciennych kostiumach kąpielowych w kwiatki, ledwie podniosły głowy z poduszek opartych na wezgłowiach drewnianych leżaków. Zasłaniały dłońmi oczy od słońca.

– Czy to się rozszerza? – spytał starszy pan o profesorskim wyglądzie, poprawiając okulary.

– Nie wiem – odparł ten w „dynamówkach”. – Chyba już nie.

– Trzeba zawołać milicję! – powiedziała kobieta, która przygotowywała kanapki na werandzie.

– Niby po co?

– No… no trzeba zawołać milicję.

– I co powiemy? Że trawa jest szara?

– No, to może jest, no… no jakieś zatrucie. Albo coś.

– Zatrucia środowiska, proszę pani, to są na Zachodzie – popisał się swoją wiedzą „profesor”. – U nas, w socjalizmie, jest czysto.

– Niestety – dodał „prywaciarz”, albo wręcz „badylarz”, sądząc po fordzie taunusie, którym chełpił się bezlitośnie, parkując go tuż przy wejściu do pensjonatu, żeby wszystkich kłuł w oczy.

– Co, niestety?

– „Niestety” w sensie, że w socjalizmie jest „czysto”. Bo tutaj się nic nie dzieje.

– Chciałby pan mieć zatrute plaże, jak we Włoszech?

Jakaś kobieta, prowadząca za rękę dziecko ubrane w nieudolną samoróbkę, udającą „marynarski mundurek”, stanęła w drzwiach pensjonatu.

– I przestań nareszcie trzeć te oczy – krzyczała na chłopczyka. – Ślepy chcesz być?! Chcesz sobie wydłubać oko?! Słyszałeś, co mówił pan doktor? To trzeba powstrzymać siłą woli!

Chłopak miał pecha. Przełom lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych był okresem, gdy nie istniały praktycznie żadne lekarstwa na alergię. Najczęściej też nie diagnozowano tej choroby. Dzieci uczulone na pyłki lekarze wysyłali w lecie na wieś, żeby „zmieniły powietrze”, prosto w największą koncentrację alergenów. Już zdołowane dzieciaki, odsunięte przez otoczenie i własną rodzinę – z powodu wiecznego łzawienia, kaszlu, kichania, cieknięcia z nosa – masowo przerabiano w ten sposób na kaleki, prowokując rozwój choroby aż do astmy oskrzelowej.

– No i co ty robisz?! – wrzeszczała kobieta. – Mówię: nie trzyj tych oczu!!! – zatrzymała się nagle i popatrzyła na wyspę idealnej szarzyzny, kilkanaście kroków dalej. – O… A co to za dziwna plama?

– Jej tu nie ma – zakpił prywaciarz. – Zatrucia środowiska są tylko na Zachodzie.

– I akurat pan się będzie wypowiadał! – „profesor” wziął do ręki długi patyk, na którym ktoś wczoraj piekł kiełbasę przy ognisku. Zdecydowanym krokiem podszedł do granicy szarej strefy. Przez chwilę przyglądał się uważnie, a potem pogrzebał patykiem w trawie. – Ona nie jest spalona. To nie popiół.

– To dlaczego nie można skoncentrować wzroku? – spytała jedna ze studentek.

– Nie wiem. Jakby nie było cienia.

„Profesor” wyjął zza gumki „dynamówek” chustkę, złożył ją, przytknął do ust i kucnął, dalej grzebiąc kijem.

– Przecież nawet od źdźbła musi być cień – powiedziała jedna ze studentek.

– No, nie wiem – ledwie rozumieli głos tłumiony chustką przy ustach. – Jeśli coś jest idealnie szare…

– No, ale to się stało tak nagle. To…

Chłopak z nierozpoznaną alergią, uwolniony na chwilę spod kontroli nadopiekuńczej matki, wyrwał do przodu. Podbiegł do profesora i zerwał garść szarej trawy.

– Zostaw!!!

– W tył, smarkaczu!

– Nie dotykaj tego!

Chłopak podniósł do oczu swoją zdobycz. „Profesor” usiłował wytrącić mu ją kijem, ale po chwili szamotaniny zrezygnował. Sam nachylił się nad małą dłonią, a po chwili wahania nawet wziął do ręki mały, szary patyczek.

– Zostawia cień na mojej dłoni.

Obie studentki i prywaciarz również podeszli bliżej. Ostrożnie, jakby bali się oparzenia, zerwali po kilka garści szarej trawy.

– To trzeba zmyć wodą! – desperowała matka chłopca, który właśnie znowu zaczął przecierać oczy. Właśnie dzięki wywiezieniu na wieś, „na powietrze”, jego choroba pogłębiała się. W mieście, w zamkniętym pomieszczeniu, o które zawsze prosił rodziców, miałby się dużo lepiej. Ale kto w latach siedemdziesiątych słuchałby bachorów? Przecież wiadomo, że dzieciak musiał w lecie „wyjechać na powietrze”. I właśnie to powietrze powoli go zabijało. – Trzeba do lekarza!

– Trzeba zawołać milicję – powtórzyła kobieta w wielkim kostiumie kąpielowym.

Kilka kolejnych osób podeszło do poszarpanego, szarego kręgu. Ktoś dotknął go butem, ktoś inny po chwili wahania wszedł na szarą trawę, usiłując rozetrzeć ją podeszwami. Ciągle wydawało się, że jest spalona. Nie była.

– Czy jest tu jakiś telefon? – „profesor” też odważył się podejść do zszarzałego drzewa. Odłamał małą gałązkę. Zrezygnował z chustki przy ustach. Nie czuł żadnego zapachu, swądu, oparów…

– Jest chyba w pensjonacie.

– Jest – potwierdziła jedna ze studentek. – Ale słabo słychać.

– Właściwie to nic nie słychać – dodała druga. – No i gospodyni chce jak za zboże.

– No przecież nie weźmie pieniędzy, jeśli zadzwonimy na milicję.

– Kto ją tam wie – prywaciarz zerwał kilka szarych liści. – Dają cień – przytrzymał jeden nad swoją dłonią. – A tu aż trudno patrzeć. Nie mogę skupić wzroku.

– Idealna szarość. Albo coś… – dodał „profesor”. – Trudności z akomodacją – zawahał się przez chwilę. – Proszę państwa, dzwonię na milicję.

– Nareszcie ktoś się zdecydował – otyła w typowo polski sposób kobieta poprawiła ogromny biustonosz.

Cała scena miała jeszcze jednego świadka. Mały, niespełna pięcioletni chłopczyk leżał ukryty w chaszczach, jakieś trzydzieści kroków dalej. Koledzy przykryli go mchem, darnią i drobnymi gałązkami. Był dobrze schowany, nikt nawet nie podejrzewał jego obecności.

Chłopczyk miał przesrane. Te cholerne „prawie” pięć lat! Jego trzej koledzy, z którymi przyjechał na wakacje, byli znacznie starsi. No i z tego powodu zawsze przegrywał. Jak się bawili w „Czterech Pancernych”, to on musiał być Grigorijem, tylko od prowadzenia zbudowanego z gałęzi wozu. Gdy tworzyli zastęp harcerski, to właśnie jemu przypadała rola zwiadowcy. Koledzy ewidentnie chcieli pozbyć się go z bandy. Był po prostu dla nich za mały. Co chwilę wymyślali jakieś zadania dla małolata, tylko po to, żeby się go pozbyć, żeby nie przeszkadzał w zagadywaniu dziewczyn lub tajnym paleniu papierosów. Był w grupie nikim. I właśnie teraz wyznaczono mu kolejne zadanie, żeby uwolnić się od tego „prawie pięciolatka”.