Andrzej Pilipiuk
Weźmisz czarną kurę
WEŹMISZ CZARNĄ KURĘ
Jakub Wędrowycz stał wpatrując się ponuro w swoją niedoszłą plantację malin na Białej Górze. Pole dobrane było idealnie. Południowa ekspozycja, solidnie zasilone obornikiem. Wąskie i długie. A jaki piękny był z niego widok. Wzrok właściciela mógł się swobodnie ślizgać po całej dolinie. Na lewo widać było wysadzaną drzewami drogę do Huty, dalej majaczyła kapliczka stojąca na rozstajnych drogach. Przed nim w dolinie leżały Wojsławice. Wyraźnie widział białą sylwetkę kościoła i dach byłego ratusza. Za wsią wznosił się masyw Mamczynej Góry i Zamczyska i tylko źle dobrany punkt obserwacji utrudniał dostrzeżenie wielkiej piaskowni. Dalej, już na prawo od niego widać było kirkut i pagórki, za którymi leżała Tróścianka. Jeszcze dalej majaczył Witoldów, a kępa drzew wyznaczała położenie jego rodzinnego Starego Majdanu. Daleko. Prawie osiemnaście kilometrów. Za plecami wznosił się niewielki pagórek, a dalej był las, poprzecinany licznymi parowami. W lesie znajdował się cmentarz z pierwszej wojny światowej. A tu była jego plantacja. Jego niedoszła plantacja. Dziesięć arów malin, obecnie wgniecionych w ziemię kołami kombajnu, który przejechał tędy co najmniej cztery razy. Większość owoców opadło na ziemię. Niektóre krzaczki uniknęły losu swoich braci, lecz niewiele ich zostało. – Podłość ludzka nie zna granic – powiedział w przestrzeń. Jego nieletni syn Mikołaj podniósł się z ziemi, gdzie badał ślady. – Maliny zebrali najpierw z grubsza do wiader, a później pojeździli kombajnem. Sądzę, że nie po to, aby ukryć ślady, ale to jedyna droga tędy. – Droga?! – Przepraszam, tato. Miałem na myśli, że to jedyny równy kawałek pola. Ta świnia nie mogła przejechać polną drogą obok, bo ryzykowałby zerwanie bębna. Pojechał na skróty. Idziemy na milicję? – Nie. Weźmiemy zemstę we własne ręce. Na skraju pagórków od strony lasu pojawił się Józef Paczenko siedzący na swojej klaczce. Po chwili podjechał do nich. – Ślady ciągną się aż do pola Jopka, które jest ślicznie skoszone. Podobnie jak dwa sąsiednie. W jeden dzień na pewno nie dał rady. Musiał tu szaleć co najmniej trzy dni. – Cholera i nikt mnie nie zawiadomił – zdenerwował się Jakub – żeby ich tak diabli wzięli. Jak im jestem potrzebny to jak sarenki do wodopoju, a tak to kamieniami rzucają. Kłody pod nogi. Na każdym kroku. – Nu, nie denerwuj się. W gminie są dwa kombajny. A to myślę, że była "Yistula" Świrskiego. Job, jeho matery! – A to świnia. Świnia, co kiedyś był kolegą. – Nu, i co ty będziesz robił?
– Zajdziem go we dwu i przetrzepiemy mu gnaty. Ja na milicję chodzić nie będę. – Za dobrze cię tam znają. Choroszo. Pójdziem we dwu, i przetrzepiemy mu skórę i co z tego wyjdzie? Obijem gówno, a będziemy odpowiadać jak za człowieka. Jeśli chcesz, to oczywiście ja zawsze z tobą. – Ty Józef boisz się sprać jednego faceta? A pamiętasz jak we wojnę szlachtowaliśmy szwabów jak wieprzki. -Wojna to co innego. Lepiej będzie zrobić mu jakieś subtelne kuku. -Kuku? Subtelne… Naraz Jakub urwał tknięty nagłą myślą. Twarz jego rozjaśnił ponury uśmiech. – Jak subtelnie? – zapytał. – Co miałeś na myśli? – Podpalimy mu stóg, albo i stodołę.
– Równie dobrze mógłbym się pod tym podpisać! Wiesz kogo gliny będą podejrzewać w pierwszej kolejności? Mnie. Nie zapominaj, ile czasu siedziałem za ukraińską partyzantkę. – A ja miałem amnestię. – Ale z tą subtelnością to miałeś dobry pomysł. Masz trochę bimbru? Tego mocnego? – Dla ciebie zawsze. Ile ci trzeba? – Dziesięć litrów!
– Dużo, ale znajdzie się. Wpadnij do mnie wieczorkiem. Po dojeniu. Pożegnali się i Józef pojechał na swojej klaczce w dolinę. Jakub i Mikołaj obserwowali go przez chwilę. – On jest jakiś dziwny tato. – Zawsze taki był. Gdy się zdenerwuje, mówi jakoś dziwnie. A konie słuchają go jak psy. – Dlaczego nigdy nie używa siodła? – Sam go zapytaj. Konie go lubią. Zresztą jego ociec Anzelm też był dziwny. Ważne, że odleje mi spiritu. – Po co ci aż dziesięć litrów? – Zobaczysz. Subtelnie. Zemsta musi być subtelna.
Roześmiał się ponurym rechotem, którego nauczył się w więzieniu od najbardziej zatwardziałych kryminalistów. Sto metrów dalej poderwało się stadko kuropatw spłoszonych tym dziwnym dźwiękiem. Ich koń zastrzygł niespokojnie uszami, choć powinien już przywyknąć. Wsiedli na wóz i pojechali do domu. Gdy tego wieczora Jakub zaszedł do zagrody Paczenków, dobiegało właśnie końca wieczorne dojenie. W oborze panował dziwny niepokój. Koń przestępował z nogi na nogę, to znów uspokajał się. – Co z nim? – zapytał Józefa. – A nerwowy trochę. Siadaj i poczekaj, już kończę.
Pociągnął jeszcze kilka razy strzyki i klepnął krowę w zad. Zdjął z wiadra gazę i wycisnął pianę do niewielkiego kubka. Następnie przeszedł z nim w kąt obory, gdzie wlał jego zawartość do niewielkiej rurki sterczącej z polepy. – Na co to robisz? – zdziwił się Jakub, który pochlebiał sobie, że zna wszystkie miejscowe zabobony. – Jakby to powiedzieć, dla kotów w piwnicy. Bidne, głodne kotki. – Masz piwnicę pod oborą? Józef wzruszył ramionami. – Czy to ważne. Chodź do chałupy. Naleję ci bimbru. Poszli. Wewnątrz domu panował nieład, znać było brak kobiecej ręki. Jak to u wdowca. Wdrapali się na strych, gdzie sporą część pomieszczenia zajmował solidny kocioł i system rurek tudzież kilka kadzi z zacierem. – Nie boisz się, że ci spadnie na łeb której nocy? – Ni, solidna chałupa. A sufit sam stawiałem. Wytrzyma.
Podłoga posypana była warstwą piasku. W tym piasku leżały butelki pełne cieczy. Jakub podniósł jedną z nich i popatrzył przez nią na zachodzące słońce widoczne w niewielkim okienku. – Lepszy niż Josifa. – Pewno. Ja dbam o swój żołądek. Potrójnie destylowany. O kumpli też dbam. To na łapówkę? – Jako honorarium. – Ty nie wynajmuj żadnych łepków do łamania mu kości. Sypną się przy pierwszej okazji. Sami możemy to załatwić. – Ja nie łepków. Mówiłeś "delikatnie" i ja nad tym myślałem. I mam pomysł pierwszej klasy. – Skoro tak, to daj plecak. Załadowali go do pełna, a potem jeszcze sprawdzili, czy samogon na pewno jest dobry. Sprawdzanie zaczęło się od małej dawki, w której dawało się wyczuć jakiś obcy posmak, potem przyszła kolej na większą dawkę, dla dokładniejszego zbadania obcej domieszki. Dawka ta okazała się jednak niewystarczająca. Dopiero nad ranem udało się ustalić, że zapewne jest to dodatek soku z jabłek, który wcześniej znajdował się w tych butelkach, ale ostateczne zweryfikowanie tej hipotezy przyjaciele odłożyli na inną okazję. Chata Karwowskiego leżała daleko od Uchań na wzgórzu koło przejętego przez "Herbapol" pałacu. Jej lokator najwyraźniej nie życzył sobie kontaktów z mieszkańcami wsi, a oni równie mało życzyli sobie kontaktu z nim. Z "Herbapolem" toczył wojnę podjazdową, milicja nękała go za prowadzenie "pokątnej praktyki paralekarskiej", a ludzie rzucali w niego kamieniami. Edward Karwowski był bowiem znachorem. Ponadto zajmował się wróżbiarstwem i kilkoma naukami pokrewnymi. Podobno umiał też rzucać uroki, choć tego oczywiście nikt nie był w stanie sprawdzić w sposób jednoznaczny. Owszem gliniarze, korzy go nachodzili, cierpieli potem na świerzb i biegunkę, a jeden nawet wyłysiał, wyjątkowo często psuły im się zęby i radiowozy, a dwa razy spłonął posterunek, ale ostatecznie jakieś dziewiętnastowieczne choroby każdemu mogą się przytrafić, a posterunek może się zapalić z wielu powodów. Podobnie jak każdy weterynarz może naukowo wyjaśnić utratę mleka u krów, a higienista powstawanie kołtunów na głowach miejscowych plotkarek. Nieurodzaj dotykający wybiórczo pól jednych rolników, podczas gdy sąsiednie rodziły wysokie plony, był zapewne kwestią umiejętnego nawożenia, a gradobicia też się ostatecznie zdarzają, choć fakt dokładnego wycelowania w pola pegeeru może być już na ten przykład nieco zastanawiający. Jakub Wędrowycz stanął przed chatą i rozejrzał się po okolicy. Nie podobało mu się to miejsce. Było dziwne. W promieniu dwudziestu metrów od chaty gleba była wypalona na suchą glacę. Sterczały z niej smętne pozostałości jakichś badyli. Wyglądało to jak mały kawałek pustyni rzuconej w świat lasów i pól Lubelszczyzny. Zjawisko było o tyle dziwne, że zaledwie dwanaście godzin wcześniej nad okolicą przeszła burza z piorunami i wszędzie wokoło stały kałuże wody. Dom chylił się ku ziemi. Wokoło powtykane w glebę patyki obwieszone kolorowymi szmatkami klekotały ponuro uderzając o siebie. Zdobiąca drzwi krowia czaszka ozdobiona paciorkami skłaniała do refleksji. Jakub zapukał. – Zjeżdżaj – dobiegł go ze środka starczy głos. – Wybacz mistrzu, że cię nachodzę, ale mam ważną sprawę -zaczął. Z wnętrza dobiegł dźwięk oznaczający, że mieszkaniec rzucił w drzwi butem. – Mam prezent – dodał. Wewnątrz panowała przez chwilę cisza. – Ktoś ty? – dobiegło wreszcie pytanie zabarwione ironią. – Jakub Wędrowycz ze Starego Majdanu. Egzorcysta amator. Byłem już tu kilka razy, ostatnio cztery lata temu… – Wejdź buć łaska. – Wszedł. W chacie panował potworny smród. Z boku pomieszczenia znajdowało się palenisko. Dalej stało zapadnięte łoże. Na wprost od wejścia królowało potężne ciężkie biurko, z całą pewnością ukradzione z pałacu. Obok znajdował się rozwalony regał, a na nim kilka rozsypujących się książek. Koło biurka stał dumnie wyprostowany niewysoki staruszek w garniturze. Garnitur zapewne także był kradziony, na oko sądząc, jeszcze przed pierwszą wojną światową, i od tego czasu ani razu nie widział prania. – Nu i czego ty, ha? – zapytał czarownik skrzekliwym głosem. -Ty od duchów, ja od czarów. Na naukie fachu przyszedłeś? – Nie. Mam problem z jednym złośliwym typem. Potrzebna mi twoja wiedza. – Hy! Znaczy co? Chcesz go otruć? – Nie. Chcę na niego rzucić urok. Staruszek zaśmiał się złośliwie. – Urok? Toś dobrzi trafił. Co chcesz? Gorączkę mogę i sraczkę, i świerzb, i włosów wypadanie, nawet zgnilca mogie mu zadać.