– Na pewno!

– Mama chce, żebym kupiła granatową, jak ty myślisz? Ja bym wolała popielatą!

– Popielatą? Skąd! Kup granatową!

– Lizus!

– Nie! – obruszył się. – Tylko granatowa jest bardziej elegancka! Jakiś wisior do tego i wygląda! Pojedziesz sobie w tej granatowej czy popielatej, a mnie będzie i pusto!

– Tylko tydzień, Marcin…

– Aż tydzień!

Któregoś popołudnia wyszłyśmy z mamą, aby dokonać wreszcie zakupu. Chaotycznie nurzałam się we wszystkich odcieniach szarego, zgniłozielonego i brązu. To nieprawda, że w granatowym było mi najlepiej. Wybrałam go, bo Marcin tego chciał.

– No! Nareszcie zmądrzałaś na tyle, że słuchasz, kiedy ci dobrze radzę! – ucieszyła się mama. Wyjeżdżały z Alusią do Wisły na jeden dzień przed końcem zajęć w szkole i przed moją wyprawą do babci. Późnym wieczorem odprowadziłam je na dworzec. Jechały sypialnym, więc bez kłopotu zainstalowałyśmy Alkę na dolnym miejscu. Mama, jak zwykle w czasie podróży, czuła się nieszczęśliwa. Zawsze pełna obaw, że coś zgubi, że nie wysiądzie na odpowiedniej stacji, że ma złe bilety.

– Wyjdź na peron, Mada, bo pociąg ruszy i zostaniesz!

– Jest jeszcze dużo czasu, mamo!

– Wysiądź, błagam cię!

Stałam więc na peronie i czekałam na odjazd pociągu. Mama otworzyła okno.

– Pani Ewa chciała się tobą zająć przez te dwa dni, Mada, ale pomyślałam, że nie masz trzech lat i jesteś dostatecznie odpowiedzialna!

Wiedziałam, że nie obejdzie się bez przestróg. Widać mama miała zamiar darować mi je tym razem, ale załamała się w ostatnim momencie.

– Mam do ciebie zaufanie… – wykrztusiła jeszcze patrząc na mnie prosząco.

– Bardzo się cieszę, mamo! Możesz jechać zupełnie spokojnie! Nic tu nie narozrabiam!

– No! Mam nadzieję!

Pociąg ruszył, odczekałam, pomachałam i z uczuciem odprężenia skierowałam się do wyjścia. W domu czekał na mnie bałagan i nie dokończone wypracowanie z polskiego. Wojowałam z tym wszystkim do pierwszej w nocy i następnego dnia obudziłam się chyba w połowie trzeciej lekcji. Nie było już sensu iść do szkoły.

"Pięknie się zaczyna…" – pomyślałam.

W ten sposób nie spotkałam Marcina rano i postanowiłam zadzwonić do niego w porze obiadowej. Nie lubiłam tego strasznie i telefonowałam tam tylko w wyjątkowych wypadkach. Wieczorem chciałam pójść z nim film z Doris Day, więc musiałam jakoś go złapać. Ali wczesnym popołudniem zjawił się u mnie razem z Wojtkiem Ligotą.

– No, widzisz! Żyje! – zawołał Wojtek, kiedy otworzyłam im drzwi. – On się już bał, że zastaniemy twoje zwłoki!

– Co się z tobą dzieje? – Marcin stał w otwartych drzwiach.

– Nic się nie dzieje, zaspałam! Czemu nie wejdziecie?

– Muszę być w domu na drugą, obiad przecież. Co robimy po południu?

Umówiliśmy się do kina. Wojtek nie mógł z nami pójść.

– Nie mogę! Dziś są imieniny mojej matki, będę za kelnera!

Poszliśmy sami. Wracając musiałam kupić coś na kolację. Wstąpiliśmy do Samu.

– Ten chleb? – skrzywił się Marcin. – Ja wolę zakopiański…

– Ale ja dla siebie kupuję!

– Naprawdę nie mogę zjeść z tobą kolacji? -

Marcin popatrzył na mnie błagalnym wzrokiem.

– Mógłbyś, ale co mam zrobić z moimi zasadami?

– Zjedzą razem z nami! Kupię dla nich topionego sera… jaki one wolą? Tylżycki czy ementaler?

– Ementaler…

Wrzucił do koszyka dwie kostki sera, a ja dołożyłam zakopiański chleb.

– Poczekaj jeszcze chwilę… – zatrzymał mnie, kiedy chciałam iść w kierunku kasy.

Wyjął z kieszeni trochę drobnych. Policzył.

– Wystarczy… – mruknął i wziął z półki małą torebkę marago.

Otwierałam drzwi mieszkania z dziwnym uczuciem niepewności i zadowolenia jednocześnie. Byliśmy głodni i zaraz zabrałam się do szykowania kolacji.

– Pomogę ci! – zaofiarował się Marcin.

– Możesz pokroić chleb i naszykować szklanki.

Nakryłam do stołu i kiedy stawiałam na obrusie dwa nakrycia, przypomniały mi się moje wieczory, kiedy mogłam jedynie marzyć o Marcinie, kiedy nalewałam dwie szklanki herbaty, z których jedna pozostawała zawsze nie wypita! A teraz Marcin tu był. Czy wszystkie moje marzenia mają się spełnić? Czy będziemy mieli kiedyś własny dom, on i ja?

– Czy można już nalewać herbatę, łaskawa pani? – wołał z kuchni.- Co ty tam robisz tak długo?

– Marzę! Nie mogę sobie pomarzyć spokojnie!?

– Możesz! – zezwolił uprzejmie, stając w drzwiach pokoju.

Oparł się o framugę i patrzył na mnie z tym swoimi uśmieszkiem, niedalekim od drwiny. Rozumiałam teraz ten uśmiech i lubiłam go.

– Przeszkadzasz mi, kiedy tu stoisz, nie mogę marzyć porządnie! Zaraz mi się wszystko myli…

– Ale ja ci się nie mylę? Z nikim?

– Ty mi się nie mylisz…

– Nigdy ci się nie pomylę?

– Nigdy…

– Jak tak, to nalewam herbatę!

Długo nie przychodził z kuchni. Kiedy zajrzałam tam, stał pośrodku, ze zwieszonymi rękoma i niewidzącym wzrokiem skierowanym na puste szklanki. Podeszłam bliżej.

– Marcin… – zamruczałam przytulając policzek do jego ramienia.

– Co, kochanie? – spytał machinalnie.

– Dlaczego jesteś smutny?

– Nie jestem… tak sobie stałem i myślałem!

– O czym?

Nie odpowiedział mi. Stanął przy oknie i mazał coś palcem po niezbyt czystej szybie. Sama nalałam herbatę.

– Podejdź tu do mnie… – poprosił. Stanęłam obok niego.

– Przeczytaj sobie, co wymyśliłem!

Spojrzałam na szybę. Roześmiałam się.,

– Och, ty niemądry… chodź na kolację, bo mi tu zemrzesz z głodu!

Apetyty mieliśmy nieziemskie. Było mi cudownie z Marcinem.

– Później zrobimy sobie marago i posłuchamy radia! – zaplanowałam. – Za dziesięć minut zacznie się program rozrywkowy! Ale przed tym muszę ci coś pokazać! – Zostawiłam Marcina siedzącego przy stole i poszłam do pokoju mamy. Wyjęłam z szafy swoją jerseyową sukienkę, przebrałam się w nią.

– Marcin! – zawołałam. – Chodź, zobacz!

– Granatowa! – ucieszył się. – No i widzisz, jak świetnie wygląda? Doskonale! Odwróć się… śliczna…!

Podszedł bliżej.

– Bardzo mi się podoba! Czy mogę ją przytulić?

Moje zasady, nasycone ementalerem, zdrzemnęły się na chwilę. Obudziłam je z trudem. Marcin ogarnął mnie ramieniem i pomału przeszliśmy do mojego pokoju. Usiedliśmy na tapczanie. Włączyłam radio.

– Dobrze mi jest z tobą… – mówił Marcin cichutko i rozwlekle – genialnie po prostu! Kocham w tobie wszystko! Twoje oczy, twój uśmiech, twój upór, każdą zakładkę jerseyowej sukienki…

To były słowa banalne i zwykłe. Wiedziałam jednak, że uczucie nie było dla Marcina najprostsze.

Wyszedł ode mnie o jedenastej, przerażony tą późną porą.

– No! Mama tam znowu szaleje… nie przypuszczałem, że jest tak późno!

Mój pociąg odchodził następnego dnia z samego rana.

Przyjdę na dworzec obiecał mi Marcin. – Przyniosę ci "Przekrój" i ostatnią książkę Bratnego.

Kiedy wyszedł, sprzątnęłam po kolacji i zabrałam się do pakowania walizki. Mama zostawiła mi najlepszą. Kiedy ją otworzyłam, zobaczyłam leżącą na dnie dużą kolorową kosmetyczkę, tę, o której marzyłam od dawna! Mama! Otworzyłam suwak i zajrzałam do środka. Znalazłam tam zużytą do połowy kredkę do ust! Jasnoróżową pomadkę mamy, której ostatnio pozwalała mi używać w czasie świąt albo w niedzielę, jeżeli spędzałyśmy ją w domu. Poczułam się pasowana na rycerza.

– Mama! Jesteś nadzwyczajna! – powiedziałam półgłosem.

Zabierałam ze sobą wszystkie najlepsze ciuchy: niemiecką piżamę, którą przywiozła mi z Lipska pani Ewa, komplet nylonowej bielizny w paseczki – prezent gwiazdkowy od babci Emilii, pończochy bez szwu, które mama wyjęła dla mnie ze swojego żelaznego zapasu. Nigdy jeszcze żadna moja walizka nie wyglądała tak uroczo! Z przyjemnością zaglądałam do jej wnętrza i żałowałam, że ojca nie będzie jeszcze u babci, kiedy zacznę wyjmować swoje rzeczy po przyjeździe. Babcia oczekiwała go dopiero następnego dnia. Zanim położyłam się spać, starannie przytrzymałam klipsami fryzurkę, którą poprzedniego dnia wyczarował na mojej głowie mamy fryzjer. Przetrwała szczęśliwie do rana. Wyszłam z domu dość wcześnie. Była piękna pogoda, chłodny poranek i błękitne niebo naładowały mnie radosną energią. A jeszcze tam na dworcu czekał na mnie mój Marcin! Mój Marcin!