Olo wysłuchał. Pomyślał. Przypomniał sobie Hieronima. Gdyby znał kogoś innego z mojej klasy, sprawa mogła przybrać zupełnie odmienny obrót. A tu, akurat Hieronim, który od czasu wyborów do samorządu klasowego zieje do mnie otwartą niechęcią. Był jedynym, który się głośno i jawnie sprzeciwiał mojej kandydaturze. I właśnie do niego trafia Olo! Właśnie jego pyta:
– Słuchaj, Hieronim! Jest u was taki i taki… co ty o nim wiesz?
– Niewiele wiem – odparł Hirek – przyszedł do nas w tym roku z innej budy, w której nie dopuścili go do matury i z punktu zaczął się rządzić? A bo co?
I tu wiedziony rycerskimi intencjami Olo przekazał Hirkowi swoje poszlaki. I już jest ich dwóch. Holmes i Watson. Płynie woda na młyn Hieronima.
– Trzeba dotrzeć do któregoś z jego dawnych kolegów… – zastanawia się Olo – ale jak? Przecież tamci są już po maturze!
– A może jest jeszcze jakiś drugoroczny, który pokutuje w jedenastej? – zastanawia się Hieronim.
Olo strzela palcami, już ma w głowie cały plan. Tak to mniej więcej musiało wyglądać. Tak to sobie wyobrażam. Przez dwa ostatnie tygodnie stycznia Holmes i Watson zbierali informacje z miarodajnych źródeł. W tym samym czasie wszystkie moje sprawy układały się tak korzystnie, że nie było rzeczy, której ktokolwiek mógłby się czepić. Cholernie podobał mi się facet, którym wtedy byłem! Facet z głową i z nerwem. Często przyglądałem mu się z boku i sam się dziwiłem, że to jestem ja. W każdy drugi poniedziałek miesiąca zjawiałem się u kapitana. W drugi poniedziałek stycznia wyszedłem ze szkoły z Wojtkiem Ligotą. Zwykle odprowadzał mnie do domu. Tego dnia w połowie drogi przystanął i niepewnie zapytał:
– Ty… słuchaj! Może ja dziś wstąpię do Piotra? Nie ma go w budzie od tygodnia…
– Byłem u niego. Ma świnkę! – wyjaśniłem mu po raz drugi tego dnia.
– A, świnkę… taki stary chłop!… To może ja pójdę…
– Nigdzie nie pójdziesz! Odprowadzisz mnie i już!
– Tak mówisz? – ucieszył się.
– Tak mówię!
Odprowadził mnie pod samą bramę komendy.
– No to cześć! – wyciągnął łapę swoim zamaszystym gestem.
– Cześć!
Przytrzymał przez chwilę moją rękę i spytał:
– Marcin… ty lubisz mojego starego?
Po raz pierwszy od czasu naszej znajomości Wojtek oficjalnie przyznał, że wie o wszystkim. Od dawna byłem przekonany, że wie, ale dopiero tym pytaniem wyjaśnił rzecz ostatecznie.
– Bardzo lubię twojego starego! – wyskandowałem uroczyście.
– Się cieszę. On ze wszech miar godzien! – odparł po swojemu.
Jego stary siedział za biurkiem, kiedy wszedłem do pokoju.
– No! Rozbieraj się! – zawołał.
– U pana kapitana zupełnie jak u lekarza! Pierwsze słowa to zawsze: rozbieraj się!
– Będę konsekwentny! Co ci dolega, mój chłopcze?
– Odrobinę serce. Poza tym okay, panie kapitanie! Wyrabiam się!
– Jak drożdżowe ciasto? – zażartował.
– Mniej więcej. Prawdę mówiąc, Wojtek mnie wyrabia!
Ciepły uśmiech zastygł na jego twarzy. Pokiwał lekko głową.
– Przyjemnie, że to dostrzegłeś…
– On jest w każdym calu podobny do pana! W każdym!
Podsunął mi krzesło.
– Siadaj tu, bliżej mnie. Nie lubię załatwiać spraw zbyt oficjalnie. On jest podobny do mnie, to prawda, ale ja wrócę do ciasta! Raz wyrobione ciasto rośnie samo. Jak z tobą będzie, Marcin? Mam ochotę zdjąć z ciebie ten obowiązek poniedziałków. Czy czujesz się dostatecznie wyrobiony!
– Dopiero teraz te poniedziałki zaczynają mi sprawiać przyjemność, panie kapitanie. Nie… nie czuję się wyrobiony!
Sięgnął po papierosa i przyglądał mi się z życzliwą ironią.
– W niczym nie przypominasz tego obrażonego młodzieńca, który jeszcze tak niedawno zjawiał się tu co miesiąc, meldując mi sucho: nic złego nie zrobiłem, panie kapitanie! Cieszę się, kiedy patrzę teraz na ciebie. Ale czy doprawdy nie masz żadnych kłopotów? To byłoby chyba nienormalne w twoim wieku!
– Ja już wspomniałem, że dolega mi serce!
– Słusznie! Ale czy będę ci mógł pomóc? Cóż to jest takiego? Miłość bez wzajemności?
– Nie. To jest chyba tchórzostwo, panie kapitanie. Powinienem opowiedzieć wszystko tej dziewczynie! Boję się, że nie zrozumie. Nie! To nawet nie to! Boję się, że… że…
– Powiedz od razu, że nie wiesz, czego się boisz!
– Nie wiem, czego się boję!
– A gdybyś spróbował opowiedzieć jej od początku? Ale od samego początku! Od przyjaźni z Romanem?
– Byłoby to zwalanie winy na innych. Przecież pan sam przekonał mnie, że tylko ja byłem winien, że każda moja decyzja to jest moja decyzja!
– Nie każę ci zwalać winy na Romana czy Mariolę! Proponuję, żebyś opowiedział, zwyczajnie opowiedział!
– Czy można zwyczajnie opowiedzieć taką rzecz, panie kapitanie?
– Spróbuj.
– Tu przecież nie można próbować. Albo wygram, albo przegram. Tu nie ma nic pośrodku!
– Ja ci radzę, żebyś spróbował w domu. Wieczorem, kiedy będziesz już leżał w łóżku, opowiedz to sobie tak, jakbyś jej opowiadał!
– Można. Albo nagram na taśmę i potem włączę magnetofon. I wtedy usłyszę to z zewnątrz…
– Ile ty masz lat?
– Dziewiętnaście.
– Hm… no, tak… ale w tych sprawach każdy jest jak dziecko! Nagraj sobie na taśmę i posłuchaj!
– Kiedy mnie się zdaje, panie kapitanie, że to naprawdę…
Przerwał mi.
– Nagraj sobie, nagraj! A cóż to? Nawet już ci podokuczać nie mogę?
Mógł mi dokuczać. Mógł, ile tylko zapragnął. Był jedynym człowiekiem, którego zgryźliwość ceniłem sobie niesłychanie wysoko.
Wieczorem matka poszła do kina. Poszedłem do pokoju ojca i wyciągnąłem magnetofon. Było cicho, szum taśmy i mój własny głos początkowo utrudniały mi zebranie myśli w jakikolwiek monolog. Ale już po chwili przywykłem.
Później usiadłem w fotelu ojca i usiłowałem wyobrazić sobie, że oto jestem Madą, która słucha mojej relacji, starałem się odciąć od własnych przeżyć, ocenić je obiektywnie z odległości… och, zaledwie kilku metrów, które dzieliły mnie od stolika z magnetofonem! Czy to w ogóle jest jakaś próba?
Nacisnąłem klawisz. Najpierw szum, cichy kaszel i moje pierwsze nieporadne zdanie:
– "… Słuchaj, Mada… wiesz, ja już niejednokrotnie chciałem ci powiedzieć pewne rzeczy dotyczące tego okresu… tego czasu, kiedyśmy się jeszcze nie znali. Tak się jakoś składało, że nigdy nie było okazji… właściwie były okazje, ale… no, wiesz… nie było nastroju. A mnie to męczy, ja bym chciał wyrzucić z siebie wszystko i wiedzieć, jak ocenisz te… te moje przeżycia. Ja miałem takiego kolegę, na imię miał Roman. Myśmy chodzili razem do szkoły od ósmej klasy, ale dopiero w dziesiątej zetknęliśmy się bliżej. Chodziliśmy razem na papierosa w czasie przerwy. Paliliśmy zawsze jednego na spółkę. Jeden palił, drugi pilnował. I tak, od słowa do słowa, od papierosa do papierosa, wiesz, jak to jest. Uczyłem się nieźle, Roman zawsze ode mnie odwalał. No i przez to czuł się potem zobowiązany. To był zwyczajny chłopak, nawet nie taki zły. Wiesz, z gatunku tych, co szumią, a potem wyrastają z nich porządni ludzie, nawet nie wiadomo kiedy. Ja trafiłem u niego na ten szum. Zawsze dość łatwo ulegałem różnym wpływom. Jako dzieciak bawiłem się, kiedyś z chłopcem, który się jąkał. I natychmiast sam zacząłem się jąkać. Potem poznałem… to zresztą nieważne, chciałem ci tylko powiedzieć, że przylepiały się do mnie cudze powiedzonka, czyjeś przywary, jakieś obce odruchy. Kiedy Roman wciągnął mnie do swojego towarzystwa, bardzo szybko przylepiły się do mnie ich zwyczaje, styl życia, podobało mi się to, bo było ciekawsze od mojego dość uregulowanego trybu. Stopniowo coraz więcej czasu spędzałem poza domem, początkowo mama przyjmowała to nawet bez komentarzy, bo nie działo się nic złego. Po prostu, na pierwszy okres w jedenastej klasie wypadłem gorzej, niż wypadałem dawniej. Ojciec jak zwykle siedział na placówce, dawali mi wtedy dość dużo pieniędzy. Mada, czy ty pamiętasz, jak na imieninach Tomasza usiłowałaś wypić tę pomarańczówkę i ja ci nie chciałem jej dać? Widzisz… myśmy zaczęli pić. Nie masz pojęcia, jak to jest, jak to wciąga… Potrafiłem wracać do domu w nocy kompletnie wstawiony. To, co przeżyła wtedy moja matka, było koszmarem. Ja to pamiętam bardzo dobrze, ale jeszcze lepiej pamiętam pijane dziewczęta. Dlatego z tą pomarańczówką… Była taka Mariola… ona też zawsze chciała pomarańczówkę! Słuchaj… ta Mariola… ona była ze mną… losowaliśmy kiedyś dziewczyny, która będzie czyja… obiecałem sobie, że powiem ci wszystko, więc mówię… ja wylosowałem Mariolę. Pechowo, bo ona miała straszliwe pomysły. Różne, ale przecież nie będę ci ich opisywał, bo tak to nigdy nie dojdę do tego wieczoru, kiedy siedziałem z Mariolą w Lajkoniku. Było już po dziesiątej. Mnie to naprawdę zupełnie nie obchodziło, że matka czeka na mnie w domu i że jestem bliski zawalenia matury. Nasze potańcówki czy wieczór z Mariolą były ciekawsze niż pusty dom i matura. Zresztą byłem pewien, że jakoś ją zdam. Jakoś – to było słowo Marioli. Jej życiowa filozofia. Ona wszystko jakoś załatwiała, ze wszystkim sobie jakoś radziła, jakoś lawirowała w domu, jakoś uczyła się w szkole. W końcu jakoś zdała maturę, której ja jakoś nie mogłem zdać. Wtedy, w Lajkoniku, Mariola była w doskonałym humorze i co chwila strzelała nowym pomysłem. Żeby tylko nie było nudno. Dla niej każda rzecz była lepsza od nudy. Minęła dziesiąta, drzwi już zamknęli na klucz, żeby nikt nie wchodził. Można było tylko zapłacić i wyjść.